Green Milk from the Planet Orange — City Calls Revolution
Czytając biografię zamieszczoną na stronie internetowej tego japońskiego tria nie sposób nie uśmiechnąć się pod nosem. Wyróżnione wielkimi literami, buńczuczne hasła w stylu: NEW WAVE OF PROGRESSIVE ROCK czy PROGRESSIVE ROCK IS NOT DEAD, skłaniają do wniosku, że nawet daleko tam, gdzie słońce wschodzi, sytuacja naszej ulubionej odmiany muzyki nie przedstawia się inaczej, niż tuż za miedzą. Wszystko to jednak nieco na pokaz, bowiem GMftPO nie posiadają ani sugerowanej oryginalności, ani wystarczającego potencjału komercyjnego, aby rewitalizować tę formułę grania. Niewątpliwie natomiast potrafią wnieść do niej sporo ożywczej, młodzieńczej energii.
Myślę, że spora w tym zasługa nietypowego doświadczenia muzyków, którzy wywodzą się ze sceny alternatywnej i przed powołaniem wspólnego zespołu próbowali swych sił w takich gatunkach jak grindcore czy ambient. Historia nieco analogiczna do początków najsłynniejszych obecnie tuzów progresywnego rocka, czyli Mars Volty i rzeczywiście, na własny użytek, lubie porównywać obydwa te zespoły, zwłaszcza pod kątem świeżości i intensywności ich przekazu. Jeśli bowiem chodzi o styl grania, to GMftPO ze swoim brudnym, hałaśliwym brzmieniem i garażowymi dżemami ma się tak do wirtuozerii i symfonicznych ciągot tych pierwszych, jak pięść do oka. Mamy tu więc raczej do czynienia z kontynuacją bogatych, japońskich tradycji psychodelicznych, począwszy od kultowych Les Rallizes Denudes, a skończywszy na – nie mniej kultowych – Acid Mothers Temple. W przeciwieństwie jednak do szalonych ekscesów, jakich nie mało na tamtejszej scenie, muzyka GMftPO brzmi dość konserwatywnie i zachowawczo – improwizacje są kontrolowane i zawsze kończą się powrotem do początkowych tematów, a proporcje hałasu nie przekraczają norm akceptowanych przez większość fanów cięższego rocka. Tak mogliby dżemować Zeppelini podczas swoich koncertowych tripów, gdyby przefiltrować ich przez estetykę garage i noise-rocka… trzeba by jeszcze tylko zakneblować Planta i zastąpić go histerycznie rozkrzyczanym Japończykiem, aby dopełnić ten nieco przewrotny opis muzyki zawartej na „City Calls Revolution”. Niestety, wokale stanowią, jak to się często zdarza u tego typu zespołów, najsłabszy punkt programu i – zwłaszcza podczas pierwszych odsłuchów – potrafią zirytować. Na szczęście płyta jest w jakiś 80% instrumentalna, a kolejne spotkania niwelują nieprzyjemne wrażenie. Może to tylko autosugestia, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że ten typ „śpiewania” dobrze koresponduje z punkową energią muzyki GMftPO, która niewątpliwie czai się gdzieś pomiędzy tymi dźwiękami…
Reasumując: wbrew groźnym zapowiedziom Japończyków, nie mamy tu do czynienia z żadną nową falą w rocku progresywnym, a raczej ze świetną płytą, opartą na sprawdzonych patentach. To po prostu formuła: gitara, bas, perkusja, w swej najczystszej, surowej postaci, bez zbędnych ozdobników i nadmiernego kombinowania. Czysta psychodeliczno-rockowa energia, zamknięta w czterech długich kompozycjach, do których po prostu chce się wracać. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle pasuje nam taka koncepcja grania…