ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Lambchop ─ Tools In The Dryer w serwisie ArtRock.pl

Lambchop — Tools In The Dryer

 
wydawnictwo: Merge 2003
 
1.Nine - 3:36 2.Whitey - 3:07 3.Cigaretiquette - 2:21 4.Miss Prissy - 6:25 5.Petrified Florist - 4:44 6.Each With A Bag Of Fries - 3:32 7.All Over The World - 3:20 8.Flowers Of Memory - 4:35 9.Scared Out Of My Shoes - 2:51 10.Style Monkeys - 3:43 11.Militant - 3:38 12.Up With People - 4:48 13.Give Me Your Love - 5:17 14.Love T.K.O. - 5:26 15.Or Thousands Of Prizes - 4:49 16.Moody Fucker - 5:32
 
Całkowity czas: 67:44
skład:
Kurt Wagner / Tony Crow / William Tyler / Matt Swanson / Denis Cronin / Mark Nevers / Paul Burch / Hank Tilbury / Alex McManus / John Delworth / Deanna Varagona / Paul Niehaus / Allen Lowrey / Jonathan Marx / Steve Goodhue / Bill Killebrew / Scott Chase / Mike Doster / Jim Watkins / Marc Torvillion.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,0

Łącznie 4, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
26.03.2007
(Recenzent)

Lambchop — Tools In The Dryer

Mam taki zeszyt – właściwie to powiem szczerze – że nawet niejeden. Zapisany drobnym pismem: w tych najstarszych czarny atrament już lekko zbladł, kartki nie są zbyt białe, a brzegi okładek postrzępione i pozawijane narzucają potencjalnemu czytelnikowi obraz historycznych chwil, które dawno już minęły i nikt o nich nie pamięta. Nie, nie, to żaden pamiętnik, choć teksty w nim zapisane można niekiedy układać w chronologiczny ciąg i przyporządkować słowom w nim zawartym konkretne obrazy z naszej historii. Zresztą w sumie nieważne, jak nazwiemy zawartość little black book – mało istotne nazwy, jak w przypadku szufladek kwalifikujących muzykę do gatunków wymyślonych przez tzw. krytyków nie są ani ważne, ani potrzebne. Bo ostatecznie liczy się uczucie wywoływane przez zapis nut czy słów. I do takich „zeszytów” później sięgamy po latach, aby przypomnieć sobie dni, które minęły.
 
Kurt Wagner pewnie miał to samo na myśli, gromadząc w jednym miejscu okruchy, które pojawiły się tu i ówdzie podczas pichcenia potrawy, którą każdy z nas zna pod nazwą „Kotlet z  jagnięcia”. I dziś, gdy trzymam w ręce blaszkę z rarytasami Lambchop, przesuwają mi się przed oczami te wszystkie chwile, przez które przebiegło swego czasu moje życie. Widzę czasy szkoły średniej, ten szary świat drugiej połowy lat osiemdziesiątych, który wydawał się nam tak bardzo kolorowy mimo swego przygnębiającego zrezygnowania, widzę czasy nieskrywanej wolności, przygniatanej codzienną lawiną kamieni wyrachowania i cynizmu uniwersyteckiej katedry, której byłem studentem. I są ze mną (choć rzadziej, bo czasu nie wystarcza) chwile, które ulotnie próbuję opisać w ostatnich latach.
 
Całkiem jak recenzowany Lambchop. Oczywiście, piszący te słowa liczy na osłuchanie drogiego czytelnika, na pewien minimalny zasób wzruszeń, które są czytelnikowi nieobce i spoczywając spokojnie na półce pod nazwą Grace, bądź Is a Woman tudzież O dla przykładu. Dlaczego? Bo Tools… to nie jest płyta startowa. Nie wolno od niej zaczynać przygody z muzyką grupy Kurta Wagnera. W końcu to składanka. I jak na każdej składance można znaleźć tu zróżnicowane utwory. Dobre i złe. Dziwne i piękne. Pokręcone i surowe. Taki dla przykładu Nine, pierwszy singiel Lambchop nagrany w 1993 roku dla wytwórni Merge. Wszystko w jednym. Gitarowy zgiełk (dziś mówimy na to brzmienie a’la Radiohead), refren jak jakieś disco i  nowofalowa gra sekcji rytmicznej – to wszystko zgromadzono w tych trzech minutach nagrania. A dalej? The Petrified Florist brzmiący, jak jakiś chory marsz pogrzebowy. Bez rytmu, oszczędnie, minimalistycznie napięcie budowane przez pianino, spite do nieprzytomności w barze imienia Toma Waitsa. Each With A Bag Of Fries, ballada wymykająca się konwenansom: stranglerska partia gitary basowej, świszczące buczenie w słuchawkach i akustyczna gitara usiłująca wygrywać melodię. Jestem bezradny, próbując opisać All Over The World. Prawie jak country, prawie jak Dylan, ale taki po wypaleniu zbyt wielu jointów. I ten klarnet wygrywający solówki – cholera, co to ma być??!! A jednak to Lambchop, bez dwóch zdań, mimo pozornej szorstkości czuć tu rękę Wagnera, a gdy już dotrze do nas wiadomość, że to garażowe nagranie z 1987 roku (tu sięgam do mojego czarnego zeszytu nr 2 by przypomnieć sobie, co robiłem latem tamtego roku) siedzimy jak zahipnotyzowani słuchając tego utworu.
 
Loureedowskie w swoim brzmieniu Scared Out Of My Shoes czy będące wypadkową The Clash i Sister Of Mercy Style Monkeys bezwzględnie dają nam do zrozumienia, że musimy być na wszystko przygotowani słuchając nagrań Lambchop. Nikt tu bowiem nie będzie się oglądał na konwenanse, nikomu nie przyjdzie do głowy ochota na uporządkowanie twórczości i podporządkowanie się trendom muzycznym, dla których w danym momencie otwarto drzwi w emtiwi. Lambchop brzmi tak, jak zaczną wiele lat później pogrywać zespoły wymieniane dziś jako tzw. „pierwsza liga”. I to jest siła tego albumu.
 
Początkowo zamierzałem ocenić ten album dość surowo. Ale… no właśnie. Tools In The Dryer nie jest gazetą codzienną. Mało tego, nie jest on również tygodnikiem; w ogóle zresztą nie da się go porównać do czegokolwiek, co raz czytamy, a potem źródło trafia na śmietnik. Nie jest to muzyka na raz. Usłyszeć i zapomnieć. Na tym albumie jest sporo fragmentów, które zapierają dech w piersiach, (The Militant, Up With People); są fragmenty genialne (Miss Prissy, Whitey). Wreszcie są tu bezwstydne i celowe cytaty ze współczesnej muzyki rozrywkowej (Give Me Your Love – kto zgadnie, kogo tu parodiuje Lambchop?). I absolutnie porywające nagrania koncertowe, pokazujące jaka energia tkwi w tej muzyce: Love TKO to pulsacja reggae, wstrząsająca interpretacja wokalisty i taka partia skrzypiec, jakby sam David Cross zechciał nas ponownie zaszczycić po wielu latach milczenia. Moody Fucker pominę milczeniem – posłuchacie sami i zostanie znokautowani.
 
Miało być początkowo zwykłe „sześć”. Ale jak to niekiedy bywa, sięgnąłem po ten stary, postrzępiony „zeszyt” po raz kolejny i kolejny. I okazało się, że nie mogę się opędzić od tych dźwięków. I nagle taka „zwyczajna” płyta zrobiła się całkiem „niezwyczajna”. Inna. Tajemnicza. Pełna nieoczekiwanych zwrotów historii. Historii wartych wysłuchania i opowiedzenia. Po wielokroć. Zatem… z czystym sumieniem daję „8”. Bo to bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.