Przyznam się bez bicia: jestem zachwycona muzycznym debiutem Irlandczyka.
Jak zwykle przypadek zrządził. Podczas ostatniej mojej bytności w zacnym mieście pomarańczowych krasnali (czytaj Wrocław), zrobiłam porządek w płytach (te do oddania, te do sprzedania, o a ta pozostanie - zabieram do Warszawy). I tak przez przypadek wpadła mi do rąk debiutancka płyta Damiena Rice’a „O”. Skromny kartonik, taki szarawo-nijaki. Nawet nie wiem, w jaki sposób album ten trafił w me posiadanie. Zakup impulsowy raczej nie wchodzi w grę. W każdym razie od ubiegłej soboty słucham albumu non stop. Ogrzał ciepłem moje puste mieszkanie, nieco złagodził potęgujące się objawy depresji, z którą walczę od lat. Chociaż album do najweselszych nie należy.
Poszukałam trochę informacji o Irlandczyku. Jego utwory trafiły na ścieżkę dźwiękową znakomitego dramatu Closer oraz serialowego hitu pt: Lost. Debiutancki album pokrył się potrójną platyną, a sam artysta otrzymał szereg prestiżowych wyróżnień. Po sukcesie debiutu - wydano go jeszcze raz. Tym razem przez majorsa, jakim jest Warner. Słupki sprzedazy znów poszybowały w górę. W 2006 roku światło ujrzał drugi album Damiena "9".
Muzycznie umiejscowiłabym Rice’a gdzieś pomiędzy Jeffem Buckleyem a Leonardem Cohenem. Zawartość muzyczna zawarta na „O” to konglomerat mrocznej dawki samotności, smutnej refleksji nad życiem i pytaniem nad sensem istnienia. Niektórym z samotnością jest do twarzy. Oczywiście dzięki sukcesowi komercyjnemu, Damiena Rice’a można śmiało postawić obok takich „chłopców z gitarą”, jak James Blunt (bleee). Tak owszem – muzyka zawarta na „O” to pop, ale to jednocześnie „pop na opak”, z drugim dnem. Ładne, kilkuminutowe piosenki mówiące o niedobrych emocjach, gorzkich rozliczeniach z przeszłością, miłości, zdradzie etc. I to wszystko przy pomocy skromnych środków: głos i słowa artysty muszą wystarczyć! Czasami gdzieś zaplączą się dźwięki wiolonczeli, skrzypiec, czy wręcz orkiestry. No i jeszcze zcasami operowy głos. Damien Rice w duecie z Lisą Hannigan opowiadają, w swych intymnych muzycznych dialogach, historie rozterek miłosnych i innych życiowych dramatów. Opowiadają przepięknie.
Nie jest to album bardzo trudny w odbiorze. Nie znajdziecie na nim żadnych skomplikowanych brzmień, piramidalnych, skomplikowanych solówek i suit o niczym. To TYLKO i AŻ quasi akustyczne granie, które poraża emocje. Naprawdę. Jest na albumie taki ładunek smutku, melancholii i goryczy, że aż wgniata w ścianę. Musisz, Czytelniku po prostu usiąść i posłuchać. To proste utwory, stworzone raczej przez ulicznego grajka, niż przez zadufanego w sobie Artystę. Może dlatego są tak szczerze i mają tak jasny przekaz.
„O” nie jest wcale albumem z piosenkami ani specjalnie odkrywczymi (mamy wielu smutnych, przystojnych facetów z gitarą, wydających płyty ze smutnymi piosenkami o życiu) ani jakoś porywającymi pod względem strukturalnego skomplikowania. Ale jednak….
No i cóż
Krótka historia
Bez miłości i bez chwały
Bez bohatera na jej niebie
The Blower`s Daughter – ten utwór poznałam, jako pierwszy – właśnie dzięki filmowi Closer (znakomity film – ale tego wątku nie będę rozwijać szerzej). I przyznam się, że pieśń wywarła na mnie niesamowite wrażenie, urzekła mnie taką niesamowitą ulotnością, eterycznością, której brakuje w ostatnich, tak nieprzyjaznych dla wrażliwców czasach. Przepiękny utwór, w którym drugie skrzypce gra niesamowicie śpiewająca Lisa Margaret Hannigan.
Nie jest to muzyka do sprzątania, gotowania. Wymaga, pomimo swojej prostoty skupienia i „spojrzenia w głąb”. Spojrzenia i sporządzenia rachunku sumienia. Tak, mówię o Tobie i o Sobie. I o Nim też.
Cheers Darlin’- pieśń/spowiedź alkoholika. Odgłosy z knajpy, dźwięk tłuczonego szkła. Późna noc, a ty jesteś ostatnim klientem zapomnianego baru. Czy to wygląda właśnie w ten sposób? Nie wiem….a może wiem...
Na zdrowie kochanie!
Dla ciebie i twego nowego kochasia
Czekałem lata na ciebie
I słyszałem weselne dzwony
Na zdrowie kochanie!
Kim jestem dla ciebie?
Kawałkiem tortu? A może szeptem w twoim uchu?
Kim jestem kochanie?
Facetem którego się boisz?
A może największym błędem Twego życia??
Wybaczcie to nieco koślawe tłumaczenie, ale musiało się pojawić. Oj, teksty na tym albumie, pomimo swojej prostoty do najlżejszych nie należą. I dotykają naprawdę najważniejszych spraw.
Przepiękne Cold Water –mówiące o samobójstwie i o tym, co czujesz trzymając w trzęsących się dłoniach ostrze. I krzyku człowieka:
Boże, czy ty mnie słyszysz?
Czy może jestem stracony (-a)?
Utwór cudownie się rozwija, aż do chóralnego, kościelnego finału.
Niesamowite wrażenie wywarł na mnie następny z utworów I Remember. Jest coś bardzo złowrogiego w krzyku Rice’a w tym utworze. Pomimo, jak na standardy artrockowe dość przeciętnego wokalu, sposób interpretacji Rice’a poraża. Irlandzki muzyk znakomicie operuje emocjami, choć zdecydowanie lepiej i bardziej przekonywująco wypada w ostrzejszych kompozycjach., właśnie takich jak I Remember. Z kolei bonusowa kompozycja Prague jest tak gorzka, mocna i gniewna, że bez problemu mógłby uzupełnić dokonania Jeffa Buckleya. Bardzo, jak na ten album wściekłe gitarowe ataki skontrastowane ze słodyczą i jednocześnie cierpieniem w głosie Rice’a. Wrzask, skowyt i wyciszenie.
Silent Night – tak kolęda, ale jakaś taka inna. Bardzo kobieca i bardzo smutna. Zaśpiewana przez Lisę...
Cicha noc, księżycowa noc
Nic się nie zmieniło, nic nie jest w porządku
Powinnam być silniejsza krocząc samotnie
A ty powinieneś poczuć się źle, skoro mnie odesłałeś do domu
Chcę zasnąć w niebiańskim spokoju…
Czasami łatwo jest, grając takie dźwięki, pisząc takie teksty, otrzeć się o kicz i banał. Rice wybrnął i to z twarzą. James Blunt (też chłopak z gitarą) może się schować.
Znakomity album. Dla wrażliwców. Słuchać w nocy.
To nie trudne upaść
A ja nie chcę przegrywać
To nie trudne dorosnąć
Gdy wiesz, że po prostu nie wiesz
Ps. Nie jestem zawodowym tłumaczem, więc proszę o wyrozumiałość...