ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wilson, Ray / Stiltskin ─ She w serwisie ArtRock.pl

Wilson, Ray / Stiltskin — She

 
wydawnictwo: SPV Records 2006
dystrybucja: Mystic
 
1. Fly High [5:08]/ 2. Taking Time [6:13]/ 3. She [4:23]/ 4. Yellow Lemon Sun [4:06]/ 5. Wake Up Your Mind [4:05]/ 6. Sick and Tired [3:40]/ 7. Constantly Reminded [5:17]/ 8. Show Me The Way [4:27]/ 9. Fame [3:45]/ 10. Some Of All My Fears [4:20] /11. Summer Days [4:49]/ 12. Better Luck Next Time [5:08]
 
Całkowity czas: 55:21
skład:
Ray Wilson - Vocals, guitar and bass, eating deep fried Mars bars (track 10)/ Uwe Metzler - Lead Guitar/Irvin Duguid – Keyboards/Alvin Mills - Bass Guitar/Nir Z – Drums/Scott Spence - Lead Guitar (tracks 2 & 11)/ Henrik Mueller - Drums (track 10)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,8
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,11
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,33
Arcydzieło.
,27

Łącznie 80, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
02.03.2007
(Recenzent)

Wilson, Ray / Stiltskin — She

Ray Wilson powraca do macierzystej nazwy swego zespołu: Stiltskin. Czyżby historia po raz któryś zatoczyła koło? Tym razem, jak pisał mój trójmiejski masta, Paweł Huelle, zatoczyła tylko pętlę. Dlaczego? A bo nie sądzę, żeby Ray Wilson po tak udanym albumie powrócił do swojego dawnego błąkania. Myślę, że nowe oblicze Stiltskin (sam Ray jest jedynym mostem tradycji) definitywnie wyprowadzi na dobrą drogę tego długo niedocenianego muzyka.
Dawny wokalista Genesis i Cut_, oprócz niewątpliwego geniuszu wokalnego (w rockowej branży jest, nie tylko moim zdaniem, jednym z najlepszych wokalistów!), ma niestety duże trudności z komponowaniem. Nie ukrywajmy, kompozytor z niego mierny! Ale człowiek o ambicjach Raya nie poddaje się tak łatwo. Aby przezwyciężyć swoją kompozytorską niemoc, tym razem Wilson zdecydował się sięgnąć po pomoc gitarzysty Uwe Metzelera i, jak powiedział w wywiadzie dla jednej z gazet, butelki Jagermeistera – nie jednej! Sposób nagrywania po pijaku może wydawać się komuś kontrowersyjny. Jeżeli jednak przynosi takie rezultaty, jak album „She”, powinien być uznany na poczet łacińskiego „placet experiri” .
Jako że sposób przygotowanie materiału całkowicie nowy, tak też prezentuje się muzyka całego wydawnictwa „She”. Choć obok momentów szczytowych, nie brak jej drobniejszych, bądź poważniejszych potknięć, widać w nowym materiale pewną „celowość” i interesujący pomysł. Jagermeister to, co prawda, nie nasz rodzimy wyrób browarniczy, piwo Harde, jednak działanie obu trunków w podobnym stopniu potrafi dodać kopa. I to kopa twórczego!
Już pierwszy kawałek „Fly high” prezentuje energię nieznaną dotąd u Raya. Ciężki riff z doskonałym brzmieniem. Słychać trochę trashu, niby odrobinę „garażowo”, surowo, hałaśliwie, a jednak produkcja wypada idealnie. Specyfika gitar doskonale odpowiada zachrypłemu głosowi Raya (zgadnijmy czemu?). Wilson na nowym wydawnictwie zrezygnował ze swojej sztandarowej lirycznej melancholii, na rzecz zadziorności i cynizmu. Oceniam, że przy komponowaniu tego utworu Ray wychylił mniej więcej trzy buteleczki pobudzającego trunku. Na tym etapie twórczym trochę za mało, czego efektem jest zbyt linearna konstrukcja.
Następny w kolejności „Talking time” znowu potwierdza absolutną perfekcję wokalną muzyka. Podczas pracy nad tym utworem artysta musiał przecedzić swoje wcześniejsze solowe dokonania przez drobnodziurkowe sitko, a do tego co przedostało się do gara dodał jeszcze trochę nowych pomysłów. Oprócz cięższych dźwięków, w okolicy 4 minuty można usłyszeć zagrany motyw z musicalu Webbera (czy też Watersa – proces o ojcostwo trwa) pt. „Upiór w operze”. Nie koniec elementów tej nowatorskiej mieszanki: jako konkluzję usłyszymy cytat z Biblii, który większości muzycznie nastawionych do życia bardziej skojarzy się z zespołem Iron Maiden, a konkretnie utworem „The Numer Of The Beast”. Co z tego pomieszania z poplątaniem wyszło? Wilson twierdzi, że perełka tego albumu. Trochę przekombinowane i bez takiego wyrazu, jak utwór rozpoczynający. Poszło od 1 do 1,5 butelki Jagera.
Czas na nagranie tytułowe z inspirującymi aranżacjami wokalnymi. Im więcej słychać Raya, tym lepiej: zasada numer jeden tego albumu. Znowu można odczuć nutę cynizmu w głosie frontmana Stiltskin. Ponadto utwór proponuje trochę transowego brzmienia z mało wyrazistymi klawiszami. Wraz z upływem tych niespełna czterech i pół minuty robi się mocno nudnawo. Tym razem zwodniczy trunek podziałał demotywacyjnie. Jedna butelka.
No i jesteśmy z powrotem na „Change”. Trzeba przyznać Wilsonowi, że poprawił wiele elementów, ale cedzak użyty do przefiltrowania dawnych inspiracji w przypadku „Lemmon Yellow Sun” miał zdecydowania za duże dziury. Przeciętny utwór z refrenem ala Spock’s Beard w swoich antyprogresywnych momentach (szczególnie „Octane”). Napięcie podnosi się rzadkimi momentami wraz z podnoszeniem przez gitarzystę wajchy wibratora. Za mało, żeby usprawiedliwić obecność tej piosenki na płycie. Wniosek: utwór napisany rankiem na trzeźwo.
„Wake up your mind” też oferuje „refrenowanie” w klimatach Spock’s Beard, ale już z troszeczkę innego okresu. Z czasów, gdy Neal Morse nie zajmował się jeszcze luterańskimi doktrynami, ale prawdziwa muzyką. Pojawia się raperski wokal Adonisa Stara, co pozytywnie wpływa na wymowę tej kompozycji. Mankamentem mogą być natomiast miejscami nieumotywowane, bądź słabo wykonane wyciszenia. Czyżby wyciszenie przychodziło z odsieczą, gdy robi się nudno? Na szczęście nie zawsze. Dwie butelki dobrze uważonego płynu i kilka sporych łyków z kolejnej.
Następny krótki utwór, „Sick and Tired”, to jeden z najjaśniejszych punktów całego albumu. Świetna dynamika i w zasadzie pierwsza kompozycja, kiedy Stiltskin (nie mówię już Wilson, gdyż przy nagraniu tego utworu zaangażowało się więcej członków zespołu) rezygnuje z tendencyjnej melodyki i prezentuje zadziorny refren z obszarów nu metalowych (przedrostek „nu” spowodowany raperskim wokalem Adonisa). Potrafi być również bardziej „upiornie”, kiedy głos Stara przybiera barwę podobną, jak u Gerarda Butlera z wiadomego musicalu. Gitarowe riffy również obierają bardziej nieprzewidywalny kierunek. Gitarzystom najwyraźniej odpuścił skurcz, w jakim zastygły im palce podczas ciągłego grania chwytem barowym. Trzy i pół butelki chmielowego naparu. Idealna proporcja!
Poprzedni utwór okazał się króciutki, więc pewnie dlatego muzycy zdecydowali się wykorzystać zbawienne działanie 3,5 flaszek Jagermeistera i zagrali „Constantly remainded”. Kolejny raz nacisk położony został bardziej na ciężką wymowę (zarówno części instrumentalnych, jak i wokalnych), niż tradycyjną Rayowską melodykę. Znakomity warsztat wokalny Wilsona nie dziwi, podobnie jak energia Hoffa i Metzlera. Alkoholowo wspomagany frontman podziałał inspirująco na całą ekipę i znowu nagrywają jeden z najlepszych fragmentów wydawnictwa. No i okazało się, że również wyciszenia po ostrym „gitarowaniu” czasami czemuś służą.
Już za chwilę rozbrzmiewają dźwięki następnego „Show Me The Way”, co wywołuje u mnie konsternację. Czy mój odtwarzacz płyt przypadkiem nie przerzucił się na Jimmy’ego Naila (mogę włożyć 3 cd na raz, a tak się składa, że „Tadpoles In A Jar” zajmuje stałe miejsce w kompakcie)? Wokal uderzająco podobny do amerykańskiego aktora i śpiewaka. Zapowiada się zatem bardzo ciekawie. Niestety z czasem rozwijania się utworu piękna akustyczna gitara głuchnie przy dźwiękach nachalnych zgrzytnięciach ostrzejszych „elektryków”. Początkowe dobre wrażenie grzebie tandetny refren z banalnym tekstem. Dziwna sprawa dla znającego literackie talenty Raya... Kompozycji nie ratują nawet ładne klawisze. Przyjemny melancholijny klimacik, bez pomysłu modernizowany traci jakiekolwiek znaczenie. Słaby kawałek. Chyba zabrakło wujka Jagera i ktoś postawił na stół marne zastępstwo.
Dziewiąte nagranie przypomina o możliwościach przedawkowania wyskokowych trunków. Nie wiadomo, co chcieli przekazać Stiltskin w tym przypadku. Wyszła jakaś tania hybryda z rozpoczynającym i kończącym kolażem wokalnym (cytowana wypowiedź niejakiej Marii). W czasie tych niespełna 4 minut słyszymy prosty, komercyjny refrenik, który z dużym wysiłkiem próbowano przekształcić w ciężkie granie. Kobiety głos kończy utwór słowami: „I’m so happy. You guys are so perfect”. Ktoś wyraźnie przesadził z alkoholem i stąd pewnie zrodziły się sentymentalne potrzeby dowartościowania... Wbrew urzekającemu wyznaniu Marii mamy do czynienia ze słabszym fragmentem całości. Cztery butelki i powinni iść spać, a nie nagrywać przy następnej.
Końcowe trzy nagrania to ponownie absolutne mistrzostwo Raya i współpracujących z nim muzyków. Już nieważne, ile Wilson sobie tym razem golnął, gdyż słychać, że przyszło oczekiwane od wielu lat naturalne natchnienie. Zgrali trzy naprawdę równe kompozycje z rozbudowanymi solówkami gitarowymi, nie ograniczającymi się do trashowych brzmień („Some Of All Fears”). „Summer Days” tworzy złudzenie mini-epickiej kompozycji ze znakomitymi motywami gitarowymi. Kiedy Wilson pyta kilkakrotnie: :Is it me?”, chciałoby się krzyknąć, że tak! Im bliżej mu do progresywnych brzmień, tym lepiej prezentują się jego nagrania. Nic, tylko pozostaje nam liczyć aż jego wspaniały głos zacznie niebawem w pełnym wymiarze służyć dobrej, progresywnej sprawie. Podsumowujący „Better Luck Next Time” o pośrednio radiowym charakterze zapowiada dobre wiadomości. Historia, a z nią z Stiltskin, zatoczyli pętlę i od teraz będą podążać we właściwym sobie i możliwościom artystycznym Raya kierunku. Czekamy na ich następne wydawnictwa, a także tegoroczne koncerty. Zaczynamy na wybrzeżu, a konkretnie w Sopocie. Już 27 marca zapraszam do swojego rodzinnego miasta na występ tej obiecującej kapeli z wielką gwiazdą w składzie.

[Autor w rzeczywistości nie posądza Raya Wilsona o nieustanne pijactwo, a swoiste przerysowanie w tym przypadku ma służyć jedynie efektowi humorystycznemu.]
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.