Widząc okładkę najnowszej płyty Darkmoor mieliśmy nieodparte wrażenie, że koledzy z Mystica tym razem się pomylili i przysłali mi zamiast promocyjnego albumu z muzyką, filmy porno, w najlepszym razie grę komputerową. Odrażająca dziewoja razi swoimi kanciastymi kształtami front albumu. (Nie bądźcie tacy krytyczni - dziewczyna może być - przyp.redakcji) I jak tu się zabrać do słuchania bez nieskrywanego niesmaku? Ale nie bądźmy znowu tacy krytyczni. Po odpaleniu krążka bowiem czekają na nas jeszcze mniej przyjemne atrakcje.
I pierwszy utwór rzeczywiście brzmi niczym żywcem wyciągnięty z jakiejś komputerowej gry fantasy, takiej niszowej. Drugi – parodia gotyku. Trzeci też. Anja Orthodox przewróciłaby się na swoim fotelu z wyhaftowanym pentagramem na poduszce. Zespół za wszelką cenę chce być melodyjny. Melodia jednak niemiłosiernie kłóci się z za bardzo eksploatowaną perkusją. Całkowity brak wyczucia i dobrego smaku przejawia się również w tytułach utworów – “The Magician”, “The Chariot”, “The Star”. Podobne nazwy powtarzały się już po tysiąc razy w podobnych wydawnictwach. Gitara, zamiast grać wydaje nieuporządowane dźwięki, niczym klakson w moim Lanosie (przyp. Krakowski). Gitarzysta chyba gra przykładając kuchenny mikser do strun.
Czwarty utwór bardzo nas wystraszył. Zawsze myśleliśmy, że jak się dobije do dna należałoby się odbić, a nie zapadać dalej, po kres jakiejkolwiek przyzwoitości. Wokal jest tak przeciętny, że nie jesteśmy w stanie stwierdzić czy to śpiewa kobieta czy mężczyzna (a może jest tak zagłuszony?). Kolejna solówka, szybciorem lecimy po panadol.
“The Emperor” zdaje się być metalową wersją naszego “kochanego”, tlenowego Piotra Rubika, przy czym klaskają tutaj nie ręce, lecz bębny. No i tym sposobem dobrnęliśmy do kulminacyjnego momentu tej płyty. Pękło jądro żenady, zaś hałastra z mrocznej przystani jak słychać dalej bawi się w najlepsze. Dłuższa przerwa na panadol.
Jeśli chcecie wiedzieć jak brzmi druga część albumu przeczytajcie recenzję od początku. Dark Moor dalej parodiują wszelkie możliwe gatunki rockowe, metalowe, przypominając momentami parodię Cannibal Corpse, które samo w sobie zdaje się być parodią. Kto tym wesołkom dał gitary do rąk, mógłbym zapytać. Jak wiadomo każdy musi od czegoś zacząć, uczy się na błędach, et cetera. Dlatego być może powinniśmy poszukać jakiś pozytywnych aspektów tego pseudowydawnictwa. Jednak nie zamierzamy tego zrobić z uwagi na perfidię muzyków z Hiszpanii – wyobraźcie sobie drodzy czytelnicy, że zwodzeni ulotną nadzieją (w szóstym utworzy pojawiają się słowa “silence in the room” – radosna zapowiedź bez żadnego pokrycia), w największych bólach docierając do końca, dowiedzieliśmy się, że czeka na nas jeszcze utwór bonusowy, który także podlega recenzji. Kolejne 5 minut wyjęte z życiorysu, dosypywanie mułu do dna, przekręcanie noża w ranie, słodzenie herbaty do parzenia, marnowanie kolejnej paczki panadolu i inne niegodziwości tego świata.
Lepiej poświęcić godzinę na czytanie i dogłębne analizowanie tarota w czasopiśmie dla gospodyń domowych, niż na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z muzycznymi delicjami, które widać postały sobie za długo na słoneczku.