BRODACZ SOLO – CZYLI GRANIE NA AKORD
Mówi się, że każdy szanujący się muzyk powinien nagrać album solowy. W muzycznym światku porównuje się ten obowiązek do przysłowiowego spłodzenia potomka, wybudowania domu i posadzenia drzewa. Nic dziwnego, że ambicje młodszego z braci Morse'ów nie pozwoliły mu tego zadania uniknąć – co skądinąd mogłoby być lepsze dla jego dobrej sławy w gronie muzyki progresywnej.
Solowe płyty muzyków z potężnych kapel zasadniczo dzielą się na uzasadnione i wymuszone. Do pierwszych zaliczają się indywidualne wydawnictwa pierwszych Floydów; Rogera Watersa (wszystko!) i Ricka Wrighta (Broken China) oraz nagrania Petera Hamilla, Brendana Pery'ego, Omara Rodrigueza oraz wielu innych. W produkowaniu wymuszonych albumów przewodzi natomiast nie kto inny, jak... Neal Morse (Question Mark, Sola Scriptura). Nie pozostaje mu dłużny również Tomas Bodin (IAM). Zespoły, w których na co dzień grali/grają obaj panowie – Spock's Beard, The Flower Kings – także należą do niezwykle płodnych obozów, co dodatkowo zwiększa sceptycyzm względem niezliczonych dzieł spod ręki ich muzyki. Pisząc o niektórych solowych albumach “nieuzasadnione”, nie twierdzę, że są zły. Chodzi mi tylko o to, że wymienieni kilka linijek wyżej muzycy grają na nich dokładnie to samo, co wydają ze swoimi macierzystymi zespołami (najczęściej dodatkowo wspomaga ich nie mniej, niż 2/3 kolegów z tychże kapel). Albumom takim brakuję tym samym pomysłu i nowatorstwa podczas realizacji. Jednym z przykładów takiego wydawnictwa jest właśnie “Four O'clock and Hysteria”.
Jak dotąd “brodatej” symfonii rockowej mogliśmy posłuchać pod takimi nazwami, jak: właściwy Spock's Beard oraz Transatlantic (tutaj jednak brzmi to zdecydowanie najlepiej) czy Neal Morse. Teraz do tego zacnego grona dołącza album Alana Morse'a. Co prawda, nie uświadczymy tutaj charakterystycznych przesłodzonych partii wokalnych, lecz już od pierwszej minuty pierwszego utworu wiadomo, z czym mamy do czynienia, dzięki dobrze znanemu motywowi muzycznemu “tysiąca i jednej powtórki”.
W zasadzie znajomy motyw wystarczył Alanowi na skomponowanie ponad sześćdziesięcio minutowego albumu. Słuchając najróżniejszych wariacji na temat kilku “brodatych” akordów, naprawdę można zwariować. Słowem: muzyka na “Four o'clock and Hysteria” jest prosta jak drut, poziomica stolarska, dobrze naciągnięta struna Satrianiego, włos Stevena Wilsona, czy pion Empire State Building. Do tej pory myślałem, że nie można zagrać bardziej uproszczonego, płaskiego albumu, niż zrobił to Marty Friedman na swoim “Scenes”. Muzyka na nowym dziele Alana Morse'a podobnie, jak okładka wydaje sie czarno-biała. Chociaż mieni się różnymi odcieniami szarości, nadal nie są to prawdziwe żywe kolory. Dlatego o progrocku w tym przypadku mowy być nie może.
Jeśli całość wypad tak słabo, dlaczego więc nad recenzją widnieje ocena “5”? Otóż talent gitarzysty Morse'a jest odwrotnie proporcjonalny do umiejętności kompozytora Morse'a. Na przestrzeni wspomnianych sześćdziesięciu minut otrzymujemy niesamowita gitarową mozaikę. Alan zaczynę grę swoim najbardziej typowym stylem, aby zaraz wprowadzić elementy Mooreowskeigo zawodzenia. Pojawiają się odniesienia do gitarowego majstra Joe Satrianiego oraz karkołomne popisy, których nie powstydziłby się Steve Vai. Na koniec czeka nas najpiękniejsza częśc albumu, kiedy to pośród przepełnionego gitarowymi dźwiękami powietrza pojawiają się duchy Steve'a Hacketa i Colina Basa. Może trochę przesadziłem, przywołując cały korowód największych gitarowych sław, w każdym razie “Four o'cklock and Hysteria” z pewnością okaże sie smakowitym kąskięm dla wszystkich fanów technicznego grania. Właśnie ta charakterystyczna różnorodność stylistyczna pozwala obronić się temu wydawnictwu jako całości. Należy również pochwalić Morse'a, że z niczego, potrafił stworzyć coś. Okazał się lepszy w nalewaniu emocjonującego ekstraktu, niż legendarny Salomon.
Niestety trzeba przyznać, że spora część owego ekstraktu okazała się laniem wody. Gdyby Alan Morse nie skupiał się na ilości, ale wybrał samą esencję i dodał do niej kilka nowych przemyślanych kompozycji moglibyśmy pochylić czoła przed jego talentem. Tymczasem słuchacze będą czuć się jeszcze bardziej zaniepokojeni ciągle bardziej potrzebną irygacją dawnego potencjału Spock's Beard i jego członków (kto słuchał ostatnią płytę tego zespołu oraz zna wspomniany wcześniej krążek “Sola Scriptura” wie, o czym mówię). Niemniej, pierwsza solowa próba Alana Morse'a, chociaż nie zapiera dechu w piersiach, doskonale nadaje się do relaksującego odsłuchania.