Tę recenzję miałem już napisać tak dawno. Obiecywałem sobie i obiecywałem, a tymczasem paradoks się pogłębiał - na Caladanie ukazywały się kolejne texty o progmetalowych zespołach z nie wiadomo jak dalekiej i mroźnej ziemi polarnej, zaś nie było ni wzmianki nawet o doprawdy rzadkiej perełce rodem z... Częstochowy.
To przecież jakże polskie - chwalimy obczyznę skrzętnie omijając własny zaścianek. Bo nie ma o czym pisać? Ależ jest. Bo się wstydzimy? Ależ nie ma ku temu żadnych powodów. Bo to takie, jakże polskie? Ano właśnie, niemniej dość już milczenia. Polacy nie gęsi i swój progmetal też mają.
Jak już zaczynać to najlepiej z grubej rury, więc tekst ukazuje się od razu w Kanonie Nowej Progresji. Przesada? Uważam, że nie. Po pierwsze progmetal zasłużył sobie chyba dawno na miejsce w wielkiej, progowej rodzinie. Po drugie Polacy nie gęsi... - tylko przyklasnąć pomysłowi na recki dokonań Collage w Kanonie. A skoro Collage, skoro polski, wybitny neoprog to czemu nie polski, wybitny progmetal? Nie wszystkim oczywiście spodoba się takie postawienie sprawy, ale trudno - jeszcze się taki nie narodził co by wszystkim...
Przy okazji można posłać skrótowe spojrzenie na polską, progmetalową scenę Anno Domini 2002. Heh, no powodów do nadmiernej dumy to oczywiście nie ma - przy takich Niemczech czy Szwecji to leżymy i kwiczymy. Nie ma u nas też zespołu tego kalibru co węgierski Stonehenge, którym zachwyca się wielce szanowne forum Perpetual Motion na czele z samym Danielem Gildenlow z Pain Of Salvation. Historycznie rzecz biorąc progmetalem mogą zalatywać fragmenty dotychczasowej twórczości Aion, Esquarial, Moonlight czy od wielkiej, dyskusyjnej biedy Artrosis. Pojawiła się niezła formacja Lebenssteuer z swoim debiutanckim dokonaniem. Miałem też okazję zapoznać się z odłamkami twórczości młodych grup jak Pathology, Bronx, Imagination, Space Avenue, Naamah czy Forgotten. Zaplecze więc mamy, kuleje jedynie łatwy dostęp do dobrego studia nagraniowego i choć w miarę przyzwoitej promocji. Jak powiadam, do Niemców czy Szwedów to nam daaaaaaaaaleko, jesteśmy wciąż tradycyjnym, polskim zaściankiem - tylko, że nie chodzi o talenta.
Mimo to został u nas wydany progmetalowy krążek nagrany wedle najlepszych wzorców klasycznej szkoły spod znaku Dream Theater. Tak, tak - to dzieło bohaterów tego textu - częstochowskiego Mordoru. Formacja ta nie od razu zainteresowała się taką muzyką. Pierwsze dokonania - Prayer For... i Nothing to doom/death metal, dla jednych atmosferyczny i ciekawy, dla innych - raczej nie najwyższych lotów. Przełom nastąpił w 1997 r., kiedy istniała wytwórnia Ars Mundi - dzięki niej dane nam było usłyszeć The Earth. Jak dobrze, że tak się właśnie stało.
Początek płyty zaskakuje - to syntezatorowo-kosmiczne klimaty ala Jean-Micheal Jarre. Wkrótce jednak wchodzą ciężkie gitary i już wiemy z czym mamy do czynienia. Muzycy Mordoru jasno przyznawali się do inspiracji stylem Teatru Marzeń tymczasem ich własna twórczość nie tyle nastawiona jest na charakterystyczne dla mistrzowskich technicznie Amerykanów pierwiastki szybkościowo-precyzyjne, co na umiejętność wykreowania wspaniałego klimatu - też oczywiście obecnego na krążkach Drimów, właśnie tych sprzed 1997 r. głównie. Nie chodzi mi w tym miejscu, broń Boże, o odświeżenie starego, nudnego sporu na linii Moore vs Sherinian vs Rudess. W końcu rok wydania The Earth zupełnie ucina powyższą problematykę. Można tylko odetchnąć z ulgą. Gitary Mordoru grają umiarkowanie szybko, za to nienagannie technicznie (przynajmniej dla recenzenta nie będącego muzykiem), a co ważniejsze - serwują nam sporą dawkę świetnych, melodyjnych riffów - palce lizać. Nie ma co ukrywać, że klawiszowiec zapatrzony był w Kevina Moore'a aż miło, ale to nic zdrożnego - z tak wyśmienitego wzorca zawsze warto korzystać. W jego grze dominują piękne, przestrzenne tła doprawione szybszymi bardzo smakowitymi, aranżacyjnymi smaczkami - choćby tymi z The Rain czy The Colours Of The Night. Zero nudy, czy stagnacji - początek Flowers to znów coś zupełnie innego. I to nagrali Polacy! Panie i panowie czapki z głów - naprawdę nie mamy się czego wstydzić.
Odśpiewany po polsku Cienie (reszta utworów to język angielski, choć w książeczce napotkamy i polskie tłumaczenia) jawi się wyśmienitym materiałem na singlowy hit - tym bardziej, iż brak tu typowej struktury zwrotka - refren. Kolejny kawałek - Higher & Higher to znów znakomita, progmetalowa krótka forma - już bardziej w piosenkowym stylu. Następuje ładne przejście w dźwięk padającego deszczu - zresztą takich muzycznych łączników pomiędzy utworami napotkamy znacznie więcej - kolejny to dowód na progowe ambicje muzyków udanie oddane w nagraniowym studio. Zaś sam The Rain stanowi bodaj mój ulubiony fragment The Earth ze swoim najlepszym, najbardziej charakterystycznym dla płyty riffem, klawiszową stylizacją na klawesyn, przeuroczą melodyką i zapadającym w pamięć na całe życie klimatem sączącej się z nieba wody omywającej zwilgotniałe ze wzruszenia oczy.
"Deszcz - pada na moją twarz i oczyszcza mnie
Jest jak niebiańskie łzy
Deszcz - pada z ciemnych chmur i razem z wiatrem
Śpiewają nam do snu
Czekam teraz na Ciebie, więc przyjdź sama
(...)
Wiem, że kochasz deszcz, więc przyjdziesz"
Co najważniejsze krążek do samego końca zachowuje wysoką klasę. Wystarczy wspomnieć rozbudowany, zróżnicowany The Last Of Mohicans - kto wie czy nie najambitniejszy, ciężki utwór jaki kiedykolwiek w Polsce wydano - dla mnie to wyśmienite połączenie klasycznego stylu Dream Theater oraz pewnych wpływów Threshold z najbardziej kreatywnego okresu Brytyjczyków.
"Jestem ostatnim
Jestem wolny jak...
Jak wiatr
Dziwniejszy niż ślepa miłość
Jacyś ludzie przybyli tutaj
Którzy urodzili się daleko stąd
Zabrali mi moje słońce
I rzeczy, w które wierzyłem
Jestem samotny jak ptak
Poczułem dziwny ból..."
Ból samotności? Ból wyspy na bezkresie oceanu szarpanego burzą polskiej, ponurej rzeczywistości dławiącej tych, którzy mają swoją wizję i chcieliby ją zamienić na porządnie wyprodukowany i wypromowany art-rockowy album?
"Życie i ból
Samotne noce i dni łączą się tak jak niebo w moich oczach
Spotyka się z morzem
Ciche marzenia i myśli łączą się by stać się moją jedyną drogą."
To już finałowy, niezwykle motoryczny Visions Of Life. Droga została wytyczona i lśni w mroku. Czeka na następnych.
Doprawdy jest mi wstyd, iż tekst o tak wybitnej, rodzimej produkcji pojawia się dopiero teraz. Niby lepiej późno niż wcale, ale i tak mam wyrzuty sumienia. Droga przecież została wytyczona i lśni w mroku. Młode grupy wcale nie muszą dokładnie nią podążyć, znacznie ważniejsza jest świadomość, iż my także potrafimy grać progmetal i to, nie waham się tego napisać, na najwyższym światowym poziomie - taki Mordor wygrywa u mnie ze Stonehenge dość wyraźnie, mój Boże, słucha mi się tej płyty ze znacznie większą przyjemnością niż na przykład Remedy Lane by Pain Of Salavation. I tylko te niedostatki naszego techniczno-wydawniczego zaplecza. Unieśmy wreszcie głowy. Nie mamy się czego wstydzić co powtarzam tu pewnie aż do znudzenia. Tak bym chciał sukcesu Pathology, Bronx, Imagination, Space Avenue, Naamah czy Forgotten. Dajcie nam dzieło na miarę The Earth Mordoru. Tylko o to i aż o to proszę, pomimo kłód jakie rzuca pod nogi polska rzeczywistość. Cuda się zdarzają, trzeba jedynie w nie uwierzyć. Stać Was-Nas na to.
Podziękowania i pozdrowienia biegną dla Gacława, Muzzlera, Sagata i całej progowej ekipy Częstochowskich Trolli :-), to dzięki Wam dawno temu usłyszałem Mordor - polską, progmetalową krainę "gdzie zaległy Cienie"