Ileż to dni przymierzałem się do tej płyty? Od niepamiętnych już czasów zastanawiałem się, jak zacząć pisanie recenzji o płycie tak pięknej, że aż strach ją wyjąć z odtwarzacza, gdy już się skończy ostatnie nagranie. Czy może lepiej będzie nacisnąć ponownie „play” i zanurzyć się w dźwiękach kosmicznego wprost piękna? Sam nie wiem. A zresztą, co tu dużo mówić – usiądźcie wygodnie w fotelu. Kawa z cynamonem na stole? Pudełko czekoladek? No to czas na nas…
Dobry wieczór, pewnie dziwisz się, kochanie
Że mnie widzisz tu samego w takim stanie
Co ma znaczyć ten jarzębiak
I ten popiół na dywanie?
Usiłuję się pogłębiać
A w ten sposób jest najtaniej
Rutti – rozpoczynające płytę to takie brzdąkanie bez celu. Ot, gitarzysta stoi przed mikrofonem, coś tam próbuje zagrać, a sala klubu jest pusta, poza jedną śliczną parą w kącie. On coś mówi do niej, jej uśmiech delikatnie rozjaśnia jej twarz. Nie wiemy, o czym rozmawiają, ale po chwili wstają od stolika, wychodzą na parkiet i będą się tak kołysać w rytmie bossanovy przez długie minuty.
Nie jesteśmy przecież tacy
Jacy w lustrze się widzimy
Ja wyszedłem wcześniej z pracy
I zabrakło mi rutyny
Bo spotkało mnie zdarzenie
Bardzo niecodzienne i
To był fatalny dzień
Nie chcę więcej takich dni
Wtuleni w siebie, rozmarzeni. Znakomite nagranie, takie dziesięć minut lekko swingującej perkusji, okraszonej powielającym stały schemat brzdąkaniem gitary i śpiewem wokalisty, sugerującym nam konieczność zatrzymania się w czasie i odpoczynku.
Więc wyszedłem wcześnie z biura - jak mówiłem
Od lat wielu miałem pierwszą wolną chwilę
Tej dzielnicy, gdzie pracuję
Prawie nie znam - zabłądziłem
Zwykle to się denerwuję
A to było nawet miłe
Ta płyta ma sobie sporo piękna wręcz nie do opisania. Mimo to, spróbuję je wam przybliżyć. Taki Crazy For You przywołuje na myśl eksperymenty dźwiękowe Cocteau Twins. Oczywiście bardziej nastrojem, bardziej swego rodzaju zgiełkiem instrumentów, tworzących ścianę dźwięku, w której co rusz to pojawiają się nowe tematy. Zatem nie oczekujcie, że usłyszycie tu drugą Liz Frazer, o nie! To nie jest bezmyślne wzorowanie się, to raczej piękna kontynuacja stylu wypracowanego przed laty w wytwórni Ivo Watts – Russela.
I ulicą pierwszą z brzegu
Szedłem w przypadkowy spacer
Ten brak czasu tak dolega
Chciałem chociaż raz inaczej
Nie zdawałem sobie sprawy
(Nie, nie, kochanie nie chcę kawy)
Miranda. I znowu ciśnie się na usta porównanie do zespołu z wytwórni 4AD. Po pierwszym wysłuchaniu tego nagrania myślimy tylko o jednym – budzą się emocje, wypielęgnowane w nas przez grupę Dead Can Dance. Piękny utwór, przesycony nastrojem tajemniczego ogrodu, zamglonej ścieżki przez stary, zapuszczony park, w którym jedyne postacie to zmurszałe pomniki greckich bogów, stojące tak od trzech stuleci, w samotności i bezruchu. Powielany gitarowy pasaż, schematyczny i oplatający nasze myśli jak bluszcz na długowiecznym platanie przy kórnickim zamku, mrozi nam skórę na karku tym nie opisywalnym nastrojem. Pogłębianym jeszcze przez wsamplowany głos wokalistki. Cudo.
Nie zdawałem sobie sprawy
Że to jest ryzyko i
To był fatalny dzień
Nie chce więcej takich dni
Kolejny na płycie utwór – Trellisaze – to obudzony przez nagłe zdarzenie demon przerażenia. Minimalizm tego nagrania, przejawiający się w oszczędnej, gdzieś tam schowanej melodii i jeszcze bardziej nieśmiałych dźwiękach aparatury (chyba szpitalnej) budzi w nas wspomnienia chwil, które minęły bezpowrotnie.
Tą ulica doszedłem aż do baru
Było pusto poza jedna ładną parą
On coś mówił głupawego
Niewidzialny siadłem obok
Ona tak wpatrzona w niego
Że już być przestała sobą
Blue Skied An`Clear – i wszystko jasne. Skąd my znamy takie nagrania? Ależ oczywiście – są z nami od lat. Płaczliwy, lekko zdziwiony nastrój rodem jak z To Wish Impossible Things The Cure, połączony ze zwiewnym, acz zupełnie zrozumiałym (co jest w sumie oczywiste) śpiewem a’la Sigur Rós. Prawie siedem minut zachwycającego grania. Bez szumu cywilizacji, bez zgiełku telewizyjnych newsów. Bez radiowej, bezsensownej paplaniny. Ot, po prostu chwila szczęścia…
I poczułem żal do losu
Że jest miłość, ta prawdziwa
Żal niemądry, że w ten sposób
Nigdy na mnie nie patrzyłaś
By im nie przeszkadzać, cicho
Zamykałem baru drzwi
To był fatalny dzień
Tą kobietą byłaś ty
Coś jeszcze? A tak, choćby te nie wymienione nagrania. Jak choćby Cello, nastrój rodem z filmów grozy. Albo Visions Of LA, przywołujący na myśl w pierwszym rzędzie przepiękne nagrania Renaissance (kto zna nagrania Annie Haslam, tego również i ten kobiecy głos urzeknie). Obie miniaturki (niecałe 2 minuty każda), ale za to najlepszego sortu.
Obcowanie z piękną muzyką ma niestety jeden minus – chciałoby się, aby taka płyta trwała i trwała, ale niestety, czas tyka, wyznaczając nam nieubłaganie koniec spotkania ze Sztuką. Można na szczęście ponownie wcisnąć klawisz „play” i odpłynąć w dźwięki tak piękne, że wszystkie przymiotniki wydają się zbyt słabe i małe, by je opisać.
Znakomita płyta. Po prostu wstyd nie znać. Absolutnie i bez dwóch zdań POLECAM.
kursywą - historia jednego "Popołudnia", autorstwa Jonasza Kofty...