Brak słów. Za oceanem gwiazdy pierwszego formatu. U nas – gdyby nie Love of My Life Santany (z Supernatural) – właściwie szerszej gawiedzi byliby zupełnie nieznani. A przynajmniej mało kto słyszałby o gościu, który nazywa się Dave Matthews.
Więc kilka słów wprowadzenia. Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Wyobraźcie sobie gościa, który pracuje w barze muzycznym jako barman. W wolnych chwilach pogrywa na gitarze i pisze piosenki. Gdzieś tak około 1990 roku rzuca robotę w cholerę i namawia kilku kumpli, by nagrali demo. Musiało wyjść nieźle, bo już nic innego nie będzie robił. Powstaje Dave Matthews Band. Zespół, który … z założenia będzie grał jedynie koncerty!!!
Płyty studyjne jednak w końcu pojawiły się (no bo musiały), ale założenie dotyczące koncertowania pozostało. Już od pierwszych koncertów w klubie Trax fani mieli zgodę zespołu na nagrywania koncertów (i to czasami wprost z konsolety!) więc muzyka rozchodziła się po Stanach błyskawicznie. A zespół przemierzał Amerykę, grając koncerty w coraz większych klubach i salach. I choć nagrywa płyty studyjne, to jednak na zawsze pozostanie grupą koncertową, której występy wywołują wręcz histeryczne reakcje fanów. I wiecie co – zupełnie się temu nie dziwię.
The Central Park Concert ma opinię najbardziej „zupełnego” w albumu w dyskografii DMB. Bo jest tu wszystko, co w ich muzyce najlepsze. Długaśne, improwizowane kawałki, trwające po kilkanaście minut. Hity, których brzmienie i emocje odkrywa się na nowo. Solówki gitarowe, rozrywające serce na części. Oznaczony swoistą chrypką głos wokalisty, śpiewającego tak w sumie od niechcenia, z manierą wokalną gdzieś między Springsteenem a Knopflerem. Takie momentami bardziej mamrotanie niż śpiew, a brzmiące szczerze, naturalnie i co tu dużo gadać: PIĘKNIE.
Nie chcę was zanudzać szczegółami, bo utworów na tym albumie jest dwadzieścia. Trzy płyty, prawie trzy godziny muzyki. Ale za to jakiej. Same hity. I kilka standardów, od których miękną kolana. Słówko jedynie o dwóch nagraniach z ostatniej – trzeciej płyty.
Płyta trzecia od początku serwuje nam trzęsienie ziemi. Najpierw za sprawą zapowiedzi, że oto w następnym utworze pojawi się słynny Warren Haynes! Tak tak, teraz już wszystko jest jasne, do jakiego zespołu porównania będą się wręcz cisnąć na usta. Oto na scenę wchodzi członek Allman Brothers Band i Gov’t Mule. I razem grają porywającą wersję Cortez The Killer. Klasyka Neila Younga po prostu musicie posłuchać. W tych świszczących gitarach wręcz słychać krzyki mordowanych Indian. Absolutne mistrzostwo świata. A dalej – dalej muzyka rozniesie was na kawałki. Wykonanie granego po tylekroć i po tylekroć wspaniałego All Along The Watchtower to po prostu maestria. Energia w czystej postaci. Począwszy od brzdąkanego The Star- Spangled Banner na początku, przez balladową pierwszą część i na porażającym swoim tempem finale kończąc. Po prostu niesamowite nagranie. I choćby po to, by te dwa nagrania wzbogaciły naszą płytotekę warto ten album nabyć.
The Central Park Concert to potrójny album koncertowy. Niewiarygodnie dużo wspaniałej muzyki najwyższej próby. Muzyki Wielkiej Grupy. Polecam, wstyd nie znać.