ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Dave Matthews Band ─ Live In Chicago w serwisie ArtRock.pl

Dave Matthews Band — Live In Chicago

 
wydawnictwo: RCA Records 2001
 
Disc one 1. "Intro" – 0:45/ 2. "The Last Stop" – 11:04/ 3."Don't Drink the Water" – 6:57/ 4."#41" – 10:20/ 5. "#40" – 0:37
6. "Lie in Our Graves" – 12:38/ 7. "What Would You Say" – 5:35/ 8. "Pantala Intro" – 5:05
9. "Pantala Naga Pampa" – 0:40/ 10. "Rapunzel" – 7:21/ 11. "Stay (Wasting Time)" – 6:53 Disc two 1. The Maker" (Lanois) – 9:37/ 2. "Crash into Me" – 5:56
3. "Jimi Thing" – 14:10/ 4. "So Much to Say"/ 5. "Anyone Seen the Bridge?" – 5:41/ 6. "Too Much" – 5:13
7. "Christmas Song" – 5:52
8. "Watchtower Intro" – 2:25
9. "All Along the Watchtower" (Dylan) – 12:01
 
Całkowity czas: 128:50
skład:
Dave Matthews – voc, acoustic guitar; Carter Beauford – drums; Stefan Lessard - bass; Leroi Moore - clarinet, saxophone, baritone saxophone, flet; Boyd Tinsley – violin Gościnnie: Maceo Parker — saxophone, Tim Reynolds — electric guitar, Mitch Rutman — bass, Victor Wooten — bass
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,19

Łącznie 26, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
18.06.2007
(Gość)

Dave Matthews Band — Live In Chicago

 To było jakieś 4 lata temu. Muzyka rockowa zaczynała mnie nużyć. Koleżanka z pracy pożyczyła mi podwójny album zespołu Dave Matthews Band bo stwierdziła, że zespół jest ciekawy i gra inaczej od innych kapel, które zna. Nazwę zespołu gdzieś tam kiedyś słyszałem a wokalistę kojarzyłem z piosenki Love Of My Life z albumu Supernatural – Carlosa Santany.   Płytka leżała u mnie kilka dni i nabierała sporej warstwy kurzu aż pewnego dnia...

     Była sobota. Z tego co pamiętam to gdzieś tak około 19:00 mieli się zjawić u nas znajomi. Szykowałem ze swoją dziewczyną jakąś dobrą chińszczyznę i tak jakoś, w trakcie krojenia warzyw, przypomniałem sobie o płycie Dave Matthews Band. Położyłem ją koło odtwarzacza i postanowiłem, że może spróbuję ją puścić w trakcie wizyty gości. W końcu troszkę głupio oddawać pożyczoną płytę tak bez przesłuchania. Goście jak zwykle zjawili się nieco po wyznaczonej godzinie a ja jako gospodarz imprezy postanowiłem puścić jakąś muzykę. I tak koło mojego odtwarzacza znajdowało się kilka pozycji, z których wybrałem płytę z dość dziwną okładką. Czarno – białe zdjęcie a na nim czterech facetów jakby zmagających się z wiatrem – Live in Chicago at The United Centre – duży pomarańczowy napis DAVE MATTHEWS BAND. W sumie wszystko pasuje – wietrzne miasto to i zmagają się z wiatrem. Włożyłem do odtwarzacza płytę numer jeden i nacisnąłem play - nie miałem oczywiście pojęcia, że ten moment i ta decyzja kompletnie zmieni moje muzyczne preferencje i to w sposób absolutnie rewolucyjny.  

     „This is the Last Stop here in Chicago, because we love you so much” – zaczęło się od wazelinki ale już po chwili z głośników popłynęła najbardziej totalna muzyka jaką, kiedykolwiek słyszałem. Potężne, perfekcyjne wręcz mało realne do osiągnięcia na żywca brzmienie mieszających się ze sobą instrumentów. Miałem wrażenie, że to jest jakiś ogromny band złożony z przynajmniej 10 muzyków. Wspaniała gra sekcji rytmicznej, wokalista śpiewający genialnie – jak w jakimś transie (co za głos, co za ekspresja i naturalność), instrumenty dęte i gdzieś tam głęboko w tle wmieszane w to wszystko skrzypce a do tego wręcz histeryczna reakcja fanów. Wszystko to kompletnie wbiło mnie w fotel. Nie ma co, to był fatalny wybór imprezowej muzyki bo ta muzyka kompletnie nie nadawała się do grania gdzieś tam w tle. Każdy pojedynczy instrument można było analizować – od pierwszego momentu czułem, że mam do czynienia z zespołem złożonym z wybitnych, genialnych muzyków. To co pod koniec The Last Stop wyczyniał perkusista sprawiło, że już kompletnie nie zwracałem uwagi na moich znajomych. Chciałem już tylko w spokoju posłuchać płyty zespołu, który w jednym momencie stał się tak bliski mojemu sercu.
 
     Już po wysłuchaniu pierwszego utworu wiedziałem, że Dave Matthews Band są zjawiskiem, ale zaraz po zakończeniu otwierającego album The Last Stop zaczął się wspaniały Don`t Drink The Water a potem przepiękny #41. Mijały kolejne minuty, rozpoczynały się kolejne utwory a ci kolesie nadal byli dla mnie jak z innej planety. Nie miałem żadnego pojęcia ilu ich jest, jak wyglądają, nie znałem historii zespołu ich wcześniejszych czy późniejszych płyt. Byłem zawstydzony bo oto mnie, fana muzyki rockowej – znającego wiele kapel, o których inni w życiu nie słyszeli powaliła kapela, na którą trafiłem przez absolutny przypadek. Co za wstyd – jak mogłem ich przegapić. Odpaliłem komputer wklepałem Dave Matthews Band w wyszukiwarkę internetową i ze zdumieniem przeczytałem, że zespół istnieje od 1991 roku i sprzedał ponad 30 milionów płyt na całym świecie. A tymczasem z pobliskiego pokoju zaczyna dobiegać zdumiewająca solówka na skrzypcach a zaraz potem kolejna na saksofonie by w chwilę później płynnie przejść w niewiarygodne solo na basie. Czegoś takiego w życiu nie słyszałem – teraz już wiem, że to było #41 i gość specjalny, wirtuoz basu, jazzman - Victor Wooten. Świat jazzu nigdy nie był mi obcy ale też nigdy nie był mi aż tak bliski. Ci faceci zwyczajnie bawili się muzyką - każda nuta jakby uśmiechała się do słuchacza.
 
     I tak przez cały czas wsłuchiwałem się w tą niesamowitą muzykę, tocząc spory ze swoją dziewczyną, która sugerowała żebym odrobinkę przyciszył. Rozpoczął się kolejny kawałek. Pomyślałem „musi być niezły bo reakcja fanów jest fantastyczna” – Lie In Our Graves. Fajny początek a gdzieś tak po 3 minutach moment, w którym zapomniałem o wszystkim czego słuchałem dotychczas. Zapomniałem o hard rocku, o muzyce progresywnej, metalowej a nawet o wielkich klasykach rocka. Zaczęło się solo na skrzypcach – najbardziej nieprawdopodobne i piękne solo jakie kiedykolwiek słyszałem. Właściwie trudno powiedzieć, czy to było tylko solo na skrzypcach ponieważ po jakiejś minucie od jego rozpoczęcia w osłupienie wprowadzali mnie kolejni muzycy tego tajemniczego zespołu. Perkusista to inna historia – facet jest absolutnie obłędny. Po skrzypcach przyszła pora na przepiękne solo Tima Reynoldsa. Reynolds nie jest zbyt znany ale kawał z niego gitarzysty rockowego. Coś pięknego. Co to za ludzie? Skąd oni się wzięli? Jak to możliwe, że brzmią tak niewiarygodnie na żywca? Ile lat zajęło im nabycie takich umiejętności i takiego obłędnego zgrania? Co tu jeszcze napisać o Lie In Our Graves – jeżeli wersja z płyty Live in Chicago kogoś nie przekona do Dave Matthews Band, jeżeli ktoś nie odleci przy tej muzyce to niech nigdy więcej nie zaprząta sobie głowy tym zespołem bo zwyczajnie szkoda na to czasu. Co za niesamowity luz, czy oni urodzili się na scenie? – Zaczyna się What Would You Say ze wspaniałą solówką kolejnego jazzmana - Maceo Parkera. A potem kolejno Pantala Intro (obłędne solo Leroia Moora na saksofonie), Rapunzel z niewiarygodnym finałem i wreszcie kończący płytę numer 1 – Stay (Wasting Time). Ani chwili wytchnienia – cały czas wspaniała i bardzo różnorodna muzyka. Kolesie czerpią garściami z tego co w muzyce najlepsze ale robią to w sposób absolutnie genialny. Słychać w tym kawał wspaniałego nowoczesnego rocka, jazzowe improwizacje, których nie powstydziłyby się najlepsze zespoły jazzowe, jest w tym tak wiele bluesa, że można by nim obdzielić kilkanaście zespołów bluesowych, jest folk, jest funk, są elementy reggae i jest najzwyczajniej w świcie znakomita muzyka pop. W tym zespole jest wszystko – to najbardziej kompletna i luzacka muzyka świata. Rany być kiedyś na ich koncercie i usłyszeć ich na żywo – to by było coś wspaniałego. Pod koniec Stay (Wasting Time) widziałem, że muzyka zaczyna już kręcić i moich gości. To był cudowny wieczór, fantastyczne pierwsze spotkanie z Davem Matthewsem, Boydem Tinsleyem, Carterem Beaufordem, Leroiem Moorem i Stefanem Lessardem. Spotkanie z 5 niesamowitymi muzykami, którzy za nic mają reguły i zasady, których zbyt wiele jest w muzyce rockowej. Ich pasja do improwizowania i mieszania stylów oraz nieprawdopodobne umiejętności instrumentalne sprawiają, że człowiekowi aż chce się przy tej muzyce uśmiechać. Ja już wtedy wiedziałem, że muszę mieć ich wszystkie płyty a finał Stay (Wasting Time) sprawił, że już wszyscy poruszali się w rytm tej cudownej muzyki. Tego wieczora zostałem zainfekowany tajemniczym amerykańskim wirusem – wirusem zwanym przez wtajemniczonych DMB. Wirusem, który pod koniec lat 80-tych przybył do Stanów Zjednoczonych z Republiki Południowej Afryki, wirusem którego pierwszym nosicielem był nijaki Dave Matthews.
 
     Nie było już niestety za bardzo sposobności dokończenia słuchania płyty numer 2 bo trzeba było zająć się gośćmi więc na tym zakończę opisywanie swojego pierwszego zetknięcia ze zjawiskiem o nazwie Dave Matthews Band. Dla porządku aby recenzja była kompletna opiszę teraz co dzieje się na płytce numer 2.
 
     Zaczyna się spokojniej od coveru piosenki Daniela Lanois – The Maker. DMB bardzo lubią grać tą piosenkę podczas swoich koncertów i jeżeli chodzi o covery to od The Makera częściej na żywca w wykonaniu DMB można usłyszeć tylko cover Boba Dylana - All Along The Watchtower. Wersja The Makera z Live in Chicago jest wzbogacona solówkami basowymi Mitcha Rutmana i Victora Wootena. Gdzieś tam w tle spokojnie na gitarze elektrycznej przygrywa przez cały czas Tim Reynolds. Kolejne fantastyczne 10 minut tego koncertowego albumu.
 
      A już chwilę potem mamy największy przebój Dave Matthews Band – Crash Into Me grany ponownie w towarzystwie Tima Reynoldsa. Nie ma co się zbytnio w tej kwestii rozpisywać bo Crash Into Me jest fantastyczną piosenką i jak zawsze brzmi znakomicie. Kolejne klasyczne utwory Dave Matthews Band umieszczone na Chicagowskiej setliście to Jimi Thing jak zawsze z ogromną dawką instrumentalnych improwizacji. Cały czas trwa popis Cartera Beauforda, Boyda Tinsleya i Leroia Moora. Wspaniale na basie gra Stefan Lessard – zdecydowanie najmłodszy członek zespołu. To niewiarygodne, że ten koleś miał wtedy, podczas Chicagowskiego koncertu, zaledwie 24 lata. Kompletnie tego nie słychać – Lessard gra jak muzyk z wieloletnim doświadczeniem. Kolejne dwa numery to klasyki koncertowe, zdecydowanie rockowe So Much To Say z pierwszej płyty Under The Table And Dreaming oraz Too Much. Cały czas trwa fantastyczna zabawa muzyką. Cały czas słuchamy wspaniałych popisów instrumentalnych Matthewsa i spółki. Chwilą wytchnienia dla słuchaczy jest przepiękny i delikatny Christmas Song. Krótki cytat z klasyka - All You Need is Love – delikatne brzmienie gitary i spokojny śpiew Dava Matthewsa. Każdy kto zna DMB wie, że spokojny Christmas Song jest przysłowiową ciszą przed burzą. Burzą jest kolejny cover, wykonywany zazwyczaj na koniec, wspaniały song Boba Dylana – All Along The Watchtower. Ile zespołów miało ten klasyczny utwór w swoim repertuarze?- Bardzo wiele. A ile zespołów wykonało go z taką pasją i energią? - Żaden. All Along The Watchtower w wersji Dave Matthews Band jest nie do opisania. To właściwie jest kompletnie nowy kawałek, przepełniony wspaniałymi popisami instrumentalnymi popis całego zespołu. Dave Matthews śpiewa pod koniec z taką furią, że czasami zastanawiam się kiedy ten facet straci głos. Tego trzeba posłuchać aby zrozumieć fenomen DMB. Można ich kochać, można ich nienawidzić ale jeżeli ktoś uważa się za fana rocka musi tego doświadczyć na własnej skórze.
 
A na koniec: Thank You very much. Take care Yourself. Kolejny koncert DMB przechodzi do historii. Tylko gdzieś tam w uszach ciągle słychać solówki Leroia Moora z #41, czy Boyda Tinsleya z Lie In Our Graves. BRAWO!!! Jak dla mnie ogromna dycha.


 

PS. Tylko ile ten niesamowity Carter Beauford musi jeść żeby mieć taką figurę po tylu godzinach nieustannego walenia w ten swój gigantyczny zestaw perkusyjny?
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.