Takie folkowanie zaczepione o muzykę dawną i rocka też, to ma przeszłość.... hohoho jak długą – począwszy od Strawbs, poprzez Decameron, Tudor Lodge, Gryphon, Fruupp, aż do wersji hipermarketowej, lansowanej ostatnio przez Blackmore’s Night. Czyli nic nowego to nie jest. Stylistycznie najbardziej podobne jest to do wspomnianego Gryphona, z jego nieco późniejszych płyt, od 3-4 w górę. Tyle, że w Gryphonie mieli lepszych kompozytorów.
Miłe to, przyjemne, delikatne, ładnie zaaranżowane – flet, ciekawe klawisze, ale na nadmiar porywających melodii nie cierpi. Jak ktoś chce szukać nowego „Grave New World”, „Benedictus”, „All The Best Wishes”, „Journey’s End”, albo nawet „Shadow of The Moon” – nie znajdzie. Można na kilku ucho zaczepić – najdłuższy i najbardziej rockowy „Reality’s A Fantasy”, „Bouree”, „Dragon’s Dance” lub „Willow Tree”, ale spora część ma taką przykrą właściwość, że wypadają z głowy zaraz po wybrzmieniu.
Największą zaletą tej płyty jest nastrój – sielski, pogodny, nieco bajkowy. Pląsające po łące duszki ze skrzydełkami, pastuszek grający pod wierzbą na fujarce, słoneczko na bezchmurnym niebie, a w oddali szemrze struga krystalicznej czystości. Na pewno działa to kojąco na skołatane cywilizacją nerwy. I choćby z tego powodu można ją polecić.