Sympatyczna i bezpretensjonalna płyta. Taka typowa, amerykańska. Ale fajna. Dawno temu John Waite dowodził grupą The Babys, która była dość popularna w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Potem działał solo, w połowie lat osiemdziesiątych miał wielki przebój – „Missing You”, później odniósł spory sukces z Bad English (przebój „When I See You Smile”). A potem już nie było o nim wiele słychać. – To on jeszcze żyje? – taka była moja pierwsza reakcja na "Downtown Journey...". Ano żyje i ma się nawet dobrze. Nie spodziewałem się po tej płycie dokładnie niczego. A raczej nastawiałem się na kilkudziesięciominutową dawkę sztampy i banału, trudną do przejścia na trzeźwo. No faktycznie, może artystyczny Olimp to nie jest i nawet pewnie nie miał zamiaru być. Ale normy gatunkowe trzyma z dużym zapasem.
Płytę otwiera motoryczny „The Hard Way” – z fajnym riffem, który wcale nie gryzie się z wyraźnie słyszalnym pudłem – jazda obowiązkowa na wszystkich płytach Springsteena, Petty’ego, „Couguara” Mellencampa, Boba Seegera, a nawet Jacksona Browne’a i Boba Dylana. Ale to tylko na początek, bo „Downtown...” w większej części jest płytą dość spokojną i nastrojową. Na wyróżnienie zasługuje bardzo staranna, perfekcyjna produkcja i bardzo starannie dopracowane aranżacje. Zawsze bardzo sobie ceniłem takich wykonawców jak Waite, za to, że potrafią łączyć dość różne muzyczne style i jakoś to do siebie pasuje – trochę country, rock’n’rolla, folku, bluesa, boogie („Keys to Your Heart”), popu, nawet swingu (fortepian w „New York City Girl”). Nie odnosi się jednak wrażenia jakiegoś nadmiernego eklektyzmu. Taka mieszanina na płytach wykonawców zza Oceanu jest rzeczą normalną i typową. Chociaż nie jestem pewien, że blues „Highway 61” i AOR-owy „Isn’t It Time” jeden po drugim to do siebie tak strasznie pasują. Nie ma jednak na tym krążku żadnego słabszego utworu, wszystkich słucha się przyjemnie, łatwo zapadają w pamięć. A kilka jest bardzo dobrych – „The Hard Way”, ballada „New York City Girl”, bardzo przebojowy „Isn’t It Time” ze świetnymi chórkami w refrenie i ładnym fortepianem, następna ballada „St.Patrick’s Day”, z dzwonami w tle i najlepszy na całej płycie – „Downtown”. Zrobiony według sprawdzonego patentu – zaczynamy delikatnie, a potem dokładamy instrumentów i podkręcamy tempo – zaczyna się od głosu wokalisty i dźwięków fortepianu, chwilę potem delikatnie włączają się smyczki i jeszcze świetne solo gitarowe w finale. Płyta nie składa się z samych utworów premierowych, raczej jest pół na pół – „Missing You” i „When I See You Smile” to nowe, dobre wersje dwóch wielkich przebojów Waite’a i Bad English, „Downtown” pochodzi z płyty „Temple Bar”, a „Keys to Your Heart” i „NYC Girl” z „Figure in A Landscape”, a „Highway 61” to cover utworu Boba Dylana „Highway 61 Revisated”.
Frontiers Records zdaje się być przystanią dla wielu wykonawców rockowych, podobnego typu, których czasy największej komercyjnej świetności minęły. Chociaż artystycznej – niekoniecznie. House of Lords i Survivor nagrały w tym roku udane płyty, a Journey w poprzednim. Tegoroczna płyta Toto – „Falling in Between” jest jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą) w karierze zespołu. Waite w tym towarzystwie nie ma się zupełnie czego wstydzić.
Tak się zastanawiam, czy oprócz mnie w TYM towarzystwie ktoś jeszcze słucha takiej muzyki? Czy tylko ja?