Nie ma to jak sentymentalni starsi panowie. Już szron na głowie, już nie to zdrowie, ale w sercu ciągle maj. I chęć powrotu do tych słynnych „starych, dobrych czasów” , kiedy byliśmy młodzi, piękni i leciały na nas nastolatki. Steve Nardelli i Chris Squire zafundowali sobie taka podróż sentymentalna, reaktywując swoją wspólną kapelę z lat 60-tych – The Syn. Oprócz nich grał tam też Peter Banks, występujący potem razem z Squire’m. w Yes. Próbowali z tą swoją grupą zdobyć popularność, ale jakoś nie wyszło. Teraz też się nie uda, ale na pewno nie o to chodzi. Żaden z nich nie ma już nic do udowodnienia komukolwiek. Nardelli wie, że w jego wieku, wydawanie płyty dla małej wytwórni z niewielką promocja, jest działalnością nieomal hobbystyczną i na szaleństwa tłumów nie ma co liczyć. Squire szaleństwa tłumów zaliczył już w Yes i też raczej bliżej mu niż dalej do emerytury. Żyje sobie spokojnie, grzejąc się w promieniach własnej zasłużonej sławy. Czyli panowie nagrali to z sentymentu i dla przyjemności – głównie własnej.

Kto by się spodziewał jakichś poważniejszych nawiązań do Yes, to raczej tego na tej płycie wiele nie znajdzie – jedynie w „City of Dreams” charakterystycznie dudniący bas Squire’a i on sam czasami udzielający się wokalnie.

Pierwsze cztery utwory, to w rzeczywistości dwa utwory – „Breaking Down Walls” to króciutki wstęp, a „Reach Outro” to koda do poprzedniego „Some Time, Some Way”, zresztą wszystkie się łączą, tworząc jedną całość. Następny to „Cathedral of Love”. Ten i „Some Time, Some Way” z przyległościami to najpiękniejsze 20 minut, jakie w zeszłym roku słyszałem. „Some Time, Some Way” to bardzo piękna ballada, ale „Cathedral of Love” jest jeszcze ładniejsza. Klawiszowy pasażyk na początku drugiej minuty utworu zagotował mnie całkiem i jeszcze to ładne , latimerowskie solo w środkowej części poprawiło. Dopiero „City of Dreams” jest nieco bardziej dynamicznym utworem.

Jeśli ktoś zna i lubi płytę Johna Hacketta – „Checking out of London”, to The Syn też powinno mu się podobać – obie płyty utrzymane są w podobnym klimacie. Tylko, że na „Syndestructible” utwory są znacznie dłuższe, jest ich mniej i rockowego grania więcej. Ale znowu bardzo ładne melodie, bardzo ładnie zaaranżowane. Tak mi się wydaje, że to muzyka raczej dla tych, którzy na liczniku mają „-dziesci”. Żadnych nowatorskich rozwiązań, wszystko skomponowane i zagrane zgodnie rockowymi kanonami z lat 70-tych. Klasyczny skład, czasami słychać flet. Głównym założeniem tej płyty pewnie było, że ma być ładnie (i to się udało w 100%). Muzyczne inspiracje dość trudne do zlokalizowania – ale głupie gadanie – inspiracje. Inspiracją to są oni dla młodszych wykonawców, a już na pewno Squire z racji swojego dorobku.. Grają po prostu to, na co maja ochotę. Doszukałoby się jakichś podobieństw – Nardelli wokalnie trochę przypomina Rafferty’ego, a „Golden Age” przypomina jego piosenki, na przykład z „City to City”. ”The Promise” zaczyna się podobnie jak „Soon”, a do tego momentami słychać tam też stare Genesis.

Kolejni rockowi romantycy. Zastanawiałem się, kto w podobny sposób podchodzi do tworzenia swojej muzyki i wyszło mi, że młodych wykonawców tutaj nie widać. Wydaje się, że to kategoria zarezerwowana dla muzyków po pięćdziesiątce. I Davida Greya.