Jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się nad zagadnieniem, jakby mogło brzmieć wczesne Pink Floyd z Shirley Bassey na wokalu – to problem mu się rozwiązał – wystarczy, żeby posłuchał Drahk Von Trip.

No na szczęście nie jest to takie wszystko do końca jednoznaczne – faktycznie, wokalistka Susanne dysponuje ładnym, silnym głosem podobnym do Shirley Bassey, ale nie tylko do niej. Momentami, na przykład w „Anger” przypomina PJ Harvey, w „Long Distance Call” Grace Slick, a Tarkus słyszy jeszcze Marianne Faithfull. Muzyczne podobieństwo do wczesnych Floydów jest zauważalne, ale na szczęście nie jest to jedyna inspiracja. Muzycy z Drahka znają dość sporo i dość różnych wykonawców, nie tylko z początku lat 70-tych, również bardziej współczesnych – ze starszych to It’s A Beutyful Day, trochę kraut-rocka w stylu Epitaph, Birth Control, może nawet Frumpy z drugiej płyty. A z nowszych to znowu pewne odniesienia do grunge’u – Alice In Chains, Soundgarden, może jeszcze Pearl Jam. Do tego jeszcze chwilami orientalne motywy, albo harmonie wokalne jak z Jefferson Airplane. I skrzypce. Po prostu psychodelia.

Nie zaczyna się ta płyta zbyt fortunnie – dwa pierwsze utwory, w gruncie rzeczy niezłe, ale nie porywające (w każdym razie Tarkus je posłuchał i stwierdził – łeee...). Fajne rzeczy zaczynają się dopiero od wspomnianego „Anger” i na szczęście trwa tak do końca. Kilka ostatnich utworów połączone jest w jedną całość. Miło.
Płyta została nagrana w ciągu dwóch dni, „na żywo” bez większej ilości nakładek i dogrywek. Jedynymi wyjątkami są dodatkowe partie wokalne i odgłosy przyrody dodane nieco później.

Transubstans Records dysponuje najprawdopodobniej maszyną do przemieszczania się w czasie, bo znowu nie wiadomo skąd wynaleźli następnego wykonawcę przywiązanego do rockowej tradycji jak alkohol do przepitki.

Kolejna płyta, której najlepiej słucha się w całości.