ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Place Vendome ─ Place Vendome w serwisie ArtRock.pl

Place Vendome — Place Vendome

 
wydawnictwo: Frontiers Records 2005
dystrybucja: Mystic
 
1. Cross The Line [4:56]
2. I Will Be Waiting [4:56]
3. Too Late [4:17]
4. I Will be Gone [5:12]
5. The Setting Sun [4:48]
6. Place Vendome [3:58]
7. Heavens Door [4:06]
8. Right Here [4:13]
9. Magic Carpet [4:01]
10. Sign of The Time [5:16]
 
Całkowity czas: 45:43
skład:
Michael Kiske - Voc; Gunther Werno - Keyb; Kosta Zafiriou - Drums; Dennis Ward - Bass; Uwe Reitenaue - Guitars;
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,7
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,9
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,8
Arcydzieło.
,12

Łącznie 40, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
07.11.2005
(Gość)

Place Vendome — Place Vendome

 Historia lubi zataczać dziwne koła. Powróćmy na chwilę do drugiej połowy lat 80tych. Lider odnoszącego sukcesy na scenie heavymetalowego zespołu Helloween, Kai Hansen odchodzi, jak podają oficjalne źródła, z powodu przepracowania. Nie godzi się już na łączenie obowiązków głównego gitarzysty, wokalisty oraz autora melodii i tekstów. Na jego miejsce Helloween rekrutuje młodego, wówczas 17letniego Michaela Kiske. Wkrótce potem Kai Hansen zakłada Gamma Ray, brzmiący niezwykle podobnie do swojego poprzedniego zespołu. Helloween nagrywa kolejne udane, i mniej udane albumy, aż do roku 1994, kiedy to Michael, zmęczony spadającą popularnością zespołu odchodzi. Decyzja ta z punktu dziejowego nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę takie ich dzieła jak album "Pink Bubbles Go Ape", na którym przy ciężkich riffach śpiewali o chomikach (utwór "Heavy Metal Hamsters"). Helloween szuka nowego wokalisty. Znajduje go w osobie Andi Derisa, wówczas członka zespołu Pink Cream 69.
s
 Tyle historii... a teraz z powrotem w czasy nam bliższe. Kiske, doceniany za swój głos i umiejętności wokalne, występuje gościnnie u różnych artystów. Szczególnie udany był jego udział w metal-operach "Avantasia" i "Aina" Tobiasa Sammeta. Dziś mamy rok 2005. Michael Kiske nagrywa album wespół z członkami zespołu Pink Cream 69, czyli nastąpiła pełna rotacja składów. Tylko czy aby wyszło im to na dobre?

 Album rozpoczyna się klasycznym, stylowym natarciem, po którym szybko wchodzą klawisze grające nieskomplikowane, lecz dobrze wtapiające się tło. Nie przypomina to w żadnym stopniu Helloween, lecz nie jest to wcale słaby punkt tego albumu. Michael w tym utworze ("Cross the Line") raczej oszczędza siły, choć słychać co potrafi. Struktura przypomina nam piosenki najlepszych hardrockowych graczy tych czasów, szczególnie Bon Jovi, z chóralnym, utrzymanym w średnim tempie refrenem. Ta nazwa zresztą przyjdzie nam na myśl jeszcze niejednokrotnie podczas słuchania. Solówka w przewidzianym dla niej momencie jest poprawna, choć nie porywająca, Co ironiczne, najłatwiej w tym utworze usłyszeć tekst '...falling from grace'... czyżby to zapowiedź?

 Następny utwór, "I will be waiting" jest zdecydowanie mocnym punktem albumu! Choć od razu słyszymy "As I can be such a humble man", nie ma powodów do skromności. Równa, chwytliwo brzmiąca praca wieślarza prowadzi do bridge'u, w którym to Michael, ciągnąc ton w gorę, przygotowuje grunt pod świetny acz prost refren. Od pierwszego usłyszenia struny głosowe rwą się do współpracy. Sam utwór porusza dość utarte i banalne tematy, rozstanie i powrót, oczekiwanie na wybaczenie itp. Około połowy czeka nas sekcja powolniejsza, przytulana... która na szczęście szybko się kończy. Przechodzi w delikatny, nieagresywny popis solowy prowadzący nas do kolejnej inkarnacji refrenu, tym razem pobrzmiewa w nim żeński wokal. Po nim lekko przelukrowany chórek prowadzi dialog z głównym wokalem na temat jego pomyłek w miłości. Całość kończy się kolejną, szybko znikającą, nieskomplikowaną improwizacją na dwie ostatnie struny.

 "Too Late" zaskakuje nieco orkiestrowym otwarciem. Skrzypce są o włos od wprowadzenia w liryczny nastrój, Również Michael i jego refleksje ("there must be something more to this life") sugerują balladę. Po paru sekundach cała prawda wychodzi na jaw: jest to hybryda ballady oraz sztandaru hardrocka, piosenki w średnim tempie, granej na koncertach dla podtrzymania publiczności. W efekcie nie wiadomo, w jakiej kategorii traktować tę ścieżkę.
Powtarza się tu również motyw dialogu z poprzedniego utworu, choć w innej formie, jak również temat straconej miłości. Szansonista Kiske nie zmieniając już formuły pcha utwór do końca ("the moment is gone, but it's not too late").

 Widowiskowym (w sensie "nieźle może to wyglądać w telewizji") chwytem rozpoczyna się "I Will Be Gone". Początek i zwrotka różni się mocno od poprzednich kantat, nastawione są bardziej bardziej na rytm niż melodię, Jednakże po nich zespół wraca do wypróbowanej już na albumie formuły z chórem, która to w tym momencie zaczyna już być nużąca. Rytm i riff gitarowy mógłby z powodzeniem użyć zespół Queen, idealnie nadawałby się np pod utwór "I want to break free". W warstwie tekstowej nastapiła jednak znacząca zmiana: podmiot liryczny nie chce już na nikogo czekać jak dwie piosenki temu, stwierdza kategorycznie że odchodzi. Być może zdecydowany marszowy riff ma podkreślać te twardo stawiane kroki w przeciwnym kierunku. W którymś momencie pomiędzy ten marsz wkrada się kolejny performance na dwie struny, a odchodzący cały czas prowadzi sprzeczkę z chórem głosów w jego głowie. Po jego odejściu słyszymy już tylko zanikający powoli główny motyw.

 Najwyższy czas na typową, spokojną balladę. Brakującym dotychczas czynnikiem w formule na album Melodic-Hardrockowy okazuje się być "The Setting Sun", gdzie szczególnie słychać pracę Gunthera Werne, klawiszowca Vanden Plas. Tak, Michael sprzymierzył się nie tylko z Pink Cream, ten zespół zatrudnia również inne znane nazwiska. Dziwne, że nie konsultowali się z Jonem (z Bon Jovi, nie z Korna), gdyż jego niewidzialna ręka jakby kierowała
całym albumem. Produkcją zajął się Dennis Ward, którego usłyszec możemy trzymającego czterostrunową gitarę z długim gryfem. Lecz wróćmy do piosenki... ach, skończyła się. Cóż, był to wypełniacz, pozycja obowiązkowa, rusztowanie albumu, niewiele wnoszące do reszty. Za to następnego utworu nie sposób pominąć.

 Ścieżka tytułowa, a jednocześnie najlepszy kandydat do airplayu, utwór "Place Vendome" to gwóźdź programu. Gdyby choć pół albumu było tak dobre jak ten pojedynczy diament, całość poszybowałaby na listach przebojów.
Od początku łapie nas i nie puszcza. Być może związane jest to z kolejną zmianą w nastawieniu bohatera utworu, który porzucił już swoje żale i niechęci, i energicznie zabiera się za życie od nowa ("baby, I've got nothing to lose"). Zgrabne, szybkie tempo, wyraźnie zaznaczone granice pomiędzy
częściami struktury muzycznej, i nareszcie chór głosów w jego głowie zgadza się z nim w 100%. Nie ma przynudzania, hamulcowi postępu zniknęli. Z głośników płynie wydestylowana energia szalonych lat 80 ("oh it's such a crazy, crazy time" -- czy nie przypomina to refrenu od "Crazy Nights" Kiss?).
Tu niewidzialna ręka Jona sprawdza się najlepiej. Przy garach Kosta Zafiriou nie odpuszcza innym tempa, co wyszło wszystkim na dobre.

 Zmęczony chyba poprzednim utworem zespół mocno zwalnia na następnej
pozycji. "Heavens Door", kolejna niewinna balladka z delikatną pracą perkusji, za to słodkim brzmieniem klawiszy, wobec których gitara jest drugorzędna. Nieźle brzmiałoby to akustycznie. Pewną niespodzianką jest obowiązkowe solo, tym razem nie na elektryku, przypominające hiszpańską gitarę. Sacharyny nie oszczędza również Michael, utwór jest grzeczny, przytulany i sentymentalny. Przypuszczalnie można używać go do zmiękczania ostatnich oporów u płci przeciwnej (zmordowanej skakaniem przy poprzednim utworze).

 Macarena? Wchodzący zagryw na gitarze utworu natychmiast kojarzy się
z tym wątpliwej jakości muzycznej hiciorem, na szczęście nie trwa to długo, i "Right Here" szybko pozbawia nas tego nieprzyjemnego złudzenia. Zespół ponownie realizuje obietnice gatunku Melodic Hard Rock/AOR, serwując nam przeciętny utworek. Piosenka wydaje się być klonem wielu, wielu innych dzieł
których słuchaliśmy 20 lat temu, Być może wytwórnia za target obrała sobie
właśnie takich klientów, no cóż, w tym przypadku wypełnia ich gusta w 100%.
Piosenka mija prawie niezauważalnie, Koniec zauważamy dopiero gdy odtwarzacz przeskoczy na nastepny track, "Magic Carpet". Niestety, tu też wiele dobrego nie można powiedzieć, gdyż wydaje się być tylko powtórką z "Too Late". Bez utraty ogólności można ten utwór pominąć, choć ma zdecydowanie najcięższą gatunkowo solówkę z całego albumu. Mija równie szybko.

 Numerem 10, i ostatnim, identyfikuje się piosenka "Sign of The Times". Znakiem czasów jest zapewne powrót do takich klimatów, które tu, o dziwo, są wyeksponowane z tej lepszej strony. Takiego brzmienia jeszcze
na albumie nie było, kojarzy nam się tu zespół Foreigner. Bogate brzmieniowo aranżacje nie pozostawiają pustki muzycznej, gęste riffy i chórek nakarmiony mniejszą ilością słodyczy zmieniają nam spojrzenie na ten album. Utwór zresztą brzmi jak bonus, gdyż nie wpasowuje się w linię muzyczną całości. Centrum jak zwykle zwalnia w delikatniejsze tony, by przejść w gładkie, soczyste solo, które, jak wszystkie na tym albumie, jest za krótkie. Uwe Reitenauer bardziej skupiał się na melodii niż długości. Michael za to na koniec pokazuje nam więcej ze swoich możliwości.

 Podsumowując: prawie 46 minut słuchania, podzielone na 10 utwórów, w tym dwa wyróżniające się ("I Will Be Waiting", "Place Vendome"), dwa średnie ("Cross The Line", "Sign of the Times"), jeden ewidentny wypełniacz ("The Setting Sun") a reszta przeciętna, wyrabiająca standard. Być może należy potraktować ten album jako próbę wejścia ze starymi standardami na nową scenę, lecz cóż: technika poszła do przodu, a ludzie mieli czas na wyrobienie sobie wyższych wymagań co do muzyki. Całość sprawdziłaby się doskonale w 1986, czy nawet 1988, ale jak na dzisiejsze standardy, jest to za mało. Nie wystarczy już przypomnieć słuchaczom czasów młodości, trzeba jeszcze znaleźć środek na wyciągnięcie z nich energii, klucz do przywrócenia tego być może zgubionego już szaleństwa. Bez niego, i bez retrospekcji na tamte lata album jest tylko rockowym rzemiosłem.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.