Nie lubię jak mi się wciska stary towar w nowym opakowaniu. No bo co to jest ten cały jam rock. Dżem z kamieni? Czy skała z dżemu? Wolne żarty. Tak się w Ameryce grało jeszcze przed uchwaleniem Deklaracji Niepodległości. No może nie aż tak do końca , ale nazwy The Band, Bob Dylan, The Grateful Dead, Allman Brothers Band, czy JJ Cale funkcjonują w muzyce rozrywkowej od ponad czterdziestu lat. Nie wspominając o co bardziej prominentnych bluesmanach z delty Mississippi z połowy ubiegłego wieku, czy równie prominentnych śpiewakach country... Joj, taką wyliczankę można by długo, jeszcze z pięć tuzinów podobnie grających wykonawców – tylko po co? String Cheese Incident gra muzykę na wskroś amerykańską, w każdym calu, do szpiku kości. Tak amerykańską, jak tylko amerykańska muzyka może być. Tyle, ze to jest Ameryka bardziej prowincjonalna, nie wielkie metropolie ze swoim rapem i punkiem, ale motocykle Harley Davidson, kapelusze z rondem, buty kowbojki, osiemnastokołowce, przydrożne bary , motele i długie, proste drogi ciągnące się przez środek niczego. Nie jest to jednak tak, że zespół jest całkowicie zapatrzony w przeszłość. Po The Deads jeszcze kilka kapel się zdarzyło, na przykład Counting Crows, The Wallflowers, czy co dość dziwne w wypadku tego zespołu ...U2 (w paru utworach taka gitara chodzi...) String Cheese Incident to jeden z tych zespołów , które lubią się wyżywać na scenie. Długie, czasem kilkugodzinne koncerty, gdzie utwory pełne improwizacji wyydłuuużoone są do granic... właśnie , czego? Powiedzmy bardzo wydłużone. Mają takie kapele swoich zwolenników. I nic dziwnego, bo nie ma to jak dobry koncert. Każdy szanujący się zespół rockowy musi grać dobre koncerty. Płyty studyjne to para zupełnie innych kaloszy, wymogi są inne, trzeba wrócić z podniebnego szybowania na improwizacjach do form krótszych i bardziej zwartych, a przy okazji udowodnić, ze talent do pisania piosenek też się ma. Studio nie studio – słychać, że ma się do czynienia z bardzo sprawnymi muzykami, obdarzonymi dużą wyobraźnią. Każdy z nich to w gruncie rzeczy multiinstrumentalista. Potrafią skomponować trochę fajnych , melodyjnych numerów, potrafią je bardzo dobrze zaaranżować. Instrumentarium tradycyjne, ale bogate. Nie miało prawa się obyć ani bez “łyżwy” czyli pedal steel guitar, ani bez blaszanej gitary dobro – to instrumenty “kanoniczne” dla takich zespołów. A muzyka płynie – od pierwszego “Give Me The Love” do ostatniego “Brand New Start” niespiesznie, spokojnie. Czasami zdarzy się mocniejszy riff, jak w dwóch , czy trzech głośniejszych utworach, ale też nie grzeszą one nadmiarem rockowej ekspresji. Od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że jest to bardzo przyjemna płyta, a kolejne tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Ciekawe melodie, rozbudowane i zróżnicowane aranżacyjnie, nieźli , stylowi wokaliści (a ponoć wszyscy członkowie zespołu udzielają się głosowo na tej płycie). Do tego do współpracy udało im się ściągnąć producenta Malcolma Burna (Bob Dylan, Emmylou Harris), Johna Lauderdale’a, a także tekściarza Grateful Dead Roberta Huntera. Ta muzyka nadaje się do wszystkiego – osobiście przetestowałem - do discmana na drogę do pracy do prania i sprzątania, do oglądania meczu, do zasypiania też. Uniwersalna płyta.