strona 7 z 9
Konrad Siwiński
Jaki był ten rok? Na pewno obfitował w wiele istotnych wydarzeń muzycznych - powrót studyjnego brzmienia Pink Floyd, zabawy dystrybucyjne U2 i Thoma Yorka, ekspansja rynku koncertowego. Wydawniczo był on jednak w moim odczuciu nieco słabszy niż poprzedni.
Najważniejszym momentem muzycznym 2014 było na pewno niespodziewane udostępnienie nowego albumu U2 za pomocą iTunesa. Wydarzenie to odbiło się wielkim echem wśród znawców rynku, krytyków, fanów, ale też socjologów i psychologów. Wielu pisało o „skoku na kasę”, inni o naruszeniu wolności osobistej itd. Powstały nawet specjalne aplikacje pomagające w wyrzuceniu albumu z biblioteki utworów! Osobiście zajmuję się analizowaniem rynku muzycznego z ekonomicznego punktu widzenia i najważniejszym elementem działania U2 był dla mnie fakt, że po raz pierwszy tak popularni artyści „poinformowali” świat, że wyceniają swoją muzykę na … zero. Dewaluacja wartości sztuki od lat ma miejsce, ale aktywną stroną tego zjawiska byli odbiorcy. Po raz pierwszy tak mocno zaangażował się w to jakikolwiek twórca. W efekcie odbiór społeczny całego medialnego przedsięwzięcia (mającego na celu ratowanie upadającego pod naporem serwisów streamingowych iTunesa) okazał się fatalny, a niesmak pozostał do dzisiaj. Bardzo ciekawi mnie w jakim kierunku dystrybucja będzie zmierzać w 2015.
Drugim aspektem mijającego roku jest podtrzymanie trendu wydawniczych klap ikon muzyki. Nowe rzeczy od Pink Floyd, Slasha, AC/DC, czy wspomnianego U2 w mniejszym lub (częściej) większym stopniu zawiodły. Ci, którzy kiedyś byli prekursorami i symbolami jakości dzisiaj odcinają kupony i sprzedają wiernym fanom ciężkostrawną muzyczną papkę. Broni się może AC/DC, ale to ze względu na niewygórowane oczekiwania i pewien ustalony styl (chociaż i ten zespół się „sypie” – zdrowotnie i … kryminalnie). Ale i tak do gustu bardziej przypadła mi polska wersja Australijczyków – Trzynasta w Samo Południe.
No dobrze, ale podsumowanie to także wskazanie najlepszych pozycji, które do mnie w tym roku dotarły! (wraz z drobnym suplementem koncertowym na koniec).
Na początek rynek krajowy, a dokładniej dwóch panów, jedno trio ... i legenda:
Organek – „Głupi”
Debiut roku. Świetne brzmienie surowej gitary, genialne teksty, feeling, luz, swoboda. Dawno nie mieliśmy tak rasowego artysty rockowego. Obowiązkowa pozycja roku 2014.
Peter J. Birch – „Yearn”
Muzyka w Polsce także może być sztuką. Album pełen pięknych dźwięków stworzonych przez jednego artystę! Niezwykłe wyczucie emocji, budowanie klimatu i momenty jak na najlepszych albumach Sigur Ros.
Domowe Melodie „3”
Kameralne trio wróciło z drugim albumem. Znów dystrybuowane wśród fanów, znów z genialną produkcją (warto kupić dla „książeczki”) i po raz kolejny twórczość pełna akustycznych, minimalistycznych dźwięków okraszonych intrygującymi tekstami. Dla mnie lepsze niż debiut.
Perfect - "Da Da Dam"
Kto by się spodziewał? Po kiepskim "XXX" można było oczekiwać, że Perfect zacznie jedynie odcinać kupony i grać nieśmiertelną "Autobiografię" na festiwalach ziemniaka. Nic bardziej mylnego! Powrócili z genialnym singlem (ale to głównie zasługa tekstu Jacka Cygana) oraz z muzyką na najwyższym poziomie - kawał dobrego rocka (czasem kłaniają się nawet progresywne lata 70.!). Szkoda, że płyta pozostała wśród "prawdziwych fanów muzyki" niezauważona.
A na świecie?
Foo Fighters – „Sonic Highways”
Powszechnie krytykowana płyta wymyka się w moim odczuciu recenzentom. Idea połączenia popularnego brzmienia Foos z amerykańskim duchem różnych regionów wyszła naprawdę ciekawie. Do tego serial, koncerty i cały koncept, który pokazuje jak wykonawcy powinni traktować swoją twórczość i co powinni fanom oferować. Nawet jeśli muzycznie nie jest to album najlepszy to stojąca za nim historia i idea wymuszają konieczność zapoznania się z zawartością wydawnictwa.
Lenny Kravitz – „Strut”
Chyba jedyna tegoroczna gwiazda mainstreamu, która nagrała doskonały album. Lenny powrócił do brzmień lat 90., wymieszał to z soulem, funkiem i jazzem. Niezwykle klimatyczne granie porywa od pierwszego do ostatniego dźwięku. Dodatkowo muzyk dał popisowy koncert w Łodzi!
Flying Lotus – „You’re Dead”
Połączenie jazzu, rapu i trudniejszej elektroniki zaserwował nam rok temu Kanye West z płytą „Yeezus”. Tym razem równie dobrze zrobił to Flying Lotus, który we współpracy m.in. z genialnym Harbiem Hancockiem nagrał album wymykający się podziałom gatunkowym. Bardzo ekspresyjny i doskonale skomponowany.
Keith Jarrett, Charlie Haden - „Last Dance”
W wakacje zmarł wybitny kontrabasista jazzowy Charlie Haden. Chwilę później na rynku pojawił się album „Last Dance” nagrany w zaciszu domowego studia przez wspomnianego artystę oraz jego wieloletniego przyjaciela Keitha Jarretta. Była to druga część materiału, który po raz pierwszy ujrzał światło dzienne jako album „Jasmine”. Intymna muzyka pokazuje realną wielkość jazzu, a także to ile emocji i uczuć można przekazać za pomocą dwóch tylko instrumentów.
Marketa Irglova – „Muna”
Swego czasu ładniejszą połowę duetu The Swell Season spisałem na straty, ponieważ album „Anar” był dla mnie artystyczną porażką. Po perturbacjach w życiu rodzinnym Czeszka powróciła z płytą „Muna” – dziełem pełnym i pięknym, prowadzącym odbiorcę przez muzyczną przygodę.
Basement Jaxx – „Junto”
Zdecydowanie najmocniejsza pozycja od brytyjskich mistrzów inteligentnego house’u. Trochę muzyki etno, trochę dance, ale przede wszystkim ciekawe zestawienie dźwięków, które powinny rozbujać każdą imprezę (a wstydu nie przyniosą).
Clean Bandit – „New Eyes”
Zasłynęli sympatyczną kompozycją „Rather Be”, którą w wakacje nucił cały świat. A warto podkreślić, że cały album zasługuje na uwagę! Ciekawe kompozycje, innowacyjne wykorzystanie skrzypiec do muzyki elektronicznej I umiejętne łączenie różnych stylów. Warto.
Caribou – „Our Love”
Trudniejsza elektronika, bardziej mroczna, ale niezwykła. Niepokojącym brzmieniem Caribou udowadnia, że muzyka elektroniczna to nie tylko delikatny synth-pop, czy ambient vs. EDM. Można tworzyć także coś pośrodku i to tak dobrze!
Imogen Heap – „Sparks”
Brytyjka w najwyższej formie. I kolejny raz ciekawa forma wydawnicza, gdy jeszcze przed premierą albumu na Youtube trafiły teledyski do wszystkich utworów z płyty. Do tego intrygujący sposób rejestracji materiału - liczne przeszkadzajki, efekty, muzyka ilustracyjna (dźwięki otoczenia nagrane „na mieście”). Przede wszystkim jednak materiał muzyczny najwyżej próby!
Sam Smith – „In The Lonely Hour”
Last, but not least. Przez wielu uznany za debiutanta roku muzyk zachwycił na swoim albumie aksamitnym wokalem, który zapewne będzie nam towarzyszył przez wiele jeszcze lat. Mimo, że płyta składa się z lepszych i gorszych momentów, to warto się z nią zapoznać chociażby ze względu na „fenomen”, który łączy mainstream z muzyką artystyczną.
Na koniec mały suplement koncertowy. W tym roku miałem przyjemność uczestniczyć w trzech, które na zawsze pozostaną w pamięci:
Robbie Williams – “Swing Both Ways Live” – Budapeszt, 25.04.2014
Perfekcyjny występ, opracowany od początku do końca, ale na najwyższym muzycznym poziomie. Teatralny jazz, swing, świetne widowisko i jedna z ciekawszych osobowości scenicznych. Szkoda, że ze swingowym graniem Robbie nie dotarł do naszego kraju.
Rolling Stones – „14 on fire” – Rzym, 22.06.2014
Legenda w najwyższej formie, a także w niezwykłej scenerii. Circo Massimo wypełnione po brzegi ludźmi, zagrane po raz pierwszy od lat „Streets Of Love” i epicki koncert jakich coraz mniej przez atakującą nas komercjalizację występów na żywo…
Lenny Kravitz – Strut Live – Łódź, 15.12.2014
Muzycznie koncert roku! Średnio ponad 10 minut na każdy utwór, rozbudowane solówki (znacznie lepsze niż te Slasha w Krakowie), genialne brzmienie i niesamowita charyzma bohatera wieczoru. Usatysfakcjonowani powinni być wszyscy – mainstreamowi fani muzyka i odbiorcy lubujący się w doskonałym brzmieniu. Występ niezapomniany! Kto tylko może niech uda się do Sopotu w wakacje na jego kolejny koncert.