ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

felietony

01.07.2013

10 najlepszych (zdaniem redakcji ArtRocka) utworów Pink Floyd

10 najlepszych (zdaniem redakcji ArtRocka) utworów Pink Floyd

Zagajenie (by Wojciech K.).

 

Wielkie idee biorą się… no nie wiadomo z czego. W każdym razie było to tak – piątek, wczesne popołudnie. Jak zwykle o tej porze dnia i tygodnia, aktywność umysłowa w naszej redakcji oscylowała na poziomie między moczarką kanadyjską a przegrzebkiem, wszyscy gapili się na redakcyjny zegar, jakby siłą woli chcieli zmusić wskazówki do szybszego ruchu. Nagle redaktor Strzyżu zerwał się na równe nogi, krzyknął: „Mam!” i pogalopował do szefa. Spojrzeliśmy na siebie z pewnym niepokojem. Zaczęliśmy się zastanawiać co Strzyżu ma. Kolega Walczak zasugerował, że może wstydliwą chorobę, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi, bo i tak wszyscy wiedzą, że jemu tylko dupy w głowie. Inną możliwością było, że ma jakiś pomysł. Co było zdecydowanie bardzo niekorzystne, bo jeżeli spodoba się Naczelnemu, to zaraz będzie nasiadówka, która może się przeciągnąć do późnych godzin nocnych. A jest już piątek i każdy myśli tylko o tym, gdzie by się wieczorem upodlić.

 

Po chwili z gabinetu wyszedł Naczelny, a za nim rozpromieniony Strzyżu. Oho, nie jest dobrze. - Słuchajcie palanty – zagaił po ojcowsku Naczelny – Ten oto redaktor – tu poklepał po plecach Łukasza, który mało się nie roztopił ze szczęścia – wpadł na pomysł, żebyśmy przygotowali nasze redakcyjne Top Ten dla różnych prominentnych zespołów progrockowych. Przez weekend przygotować dziesięć swoich ulubionych utworów, Kapała to zbierze, podliczy i przygotuje słowo wstępne. Strzyżowski napisze o każdym kawałku coś mądrego. Najpóźniej w poniedziałek po poludniu do publikacji. No to tyle. Wykonać.

 

Uf, szybko poszło. Żaden problem spisać sobie na karteczce dziesięć ulubionych utworów…, no właśnie kogo? - Szefie, a jaki to ma być zespół? – zapytał przytomnie kolega Iggy - No jak to jaki? Pink Floyd.

 

A teraz oddaję głos koledze Strzyżowi.

 

***

 

Po zliczeniu głosów i wybraniu finałowej dziesiątki, jawi się co następuje. Przede wszystkim, wszystkie dziesięć utworów pochodzi z dekady 1970-79 - uznawanej przez większość fanów za klasyczną dekadę działalności Pink Floyd. Reprezentowane są wszystkie albumy studyjne z tego okresu (oprócz soundtracku Obscured By Clouds), z czego jeden okazał się w zestawieniu absolutnym hegemonem.

 

Przechodząc do właściwej listy...

 

10. Dogs (Animals, 1977)

Chłodne, podszyte zimną, celowo zdehumanizowaną elektroniką brzmienie. Nawet bardzo efektowne, wyrafinowane solówki i złożone, uzyskane metodą wielokrotnych nakładek partie gitarowe Gilmoura (Roger i David prawie pobili się w studiu, gdy Waters przypadkiem skasował pierwszą wersję tychże partii) niespecjalnie podnoszą temperaturę całości. Do tego tekst – jadowity portret bezwzględnego, cynicznego karierowicza… Trzyczęściowy, ciekawie skonstruowany utwór, w którym dwa dynamiczne, rockowe fragmenty rozdzielono przestrzenną, elektroniczną wstawką z elektronicznie przetworzonym śpiewem (pamiętne, zapętlone: stone… stone… stone… stone…) i efektami dźwiękowymi – jakby na wzór „Echoes”. Z perspektywy czasu, „Animals” jawi się jako jedno z najbardziej zaskakujących i najtrudniejszych w odbiorze floydowskich dzieł. Zarazem dla wielu to najbardziej przejrzysty i spójny z floydowskich concept-albumów. Nie starzeje się ta płyta po latach, a „Dogs” wciąż robią wielkie wrażenie.

 

9. Atom Heart Mother (Atom Heart Mother, 1970)

Ten album pod wieloma względami był dla Pink Floyd przełomowy. Jako pierwszy album kwartetu dotarł na szczyt listy najlepiej sprzedawanych albumów w Anglii. Zarazem okazał się albumem przejściowym: zamknął okres psychodelicznych wtajemniczeń i eksperymentów brzmieniowych, zaprezentował Floyd jako rasową artrockową grupę. To właśnie w rozbudowanym, nagranym wspólnie z orkiestrą utworze tytułowym skrystalizowało się klasyczne brzmienie Pink Floyd: melodyjne solówki gitarowe, prowadzone pełną frazą, bez przesadnych wywijasów i ozdobników, do tego nastrojowe klawiszowe podkłady i uzupełnienia Wrighta, ciekawie uzupełniające muzykę efekty dźwiękowe – i odjechana wstawka zapowiadająca poszukiwania zespołu w ramach muzyki elektronicznej w rodzaju „On The Run”. Zarazem dzieło przez samych muzyków znienawidzone. W sporej mierze dlatego, że nie będące do końca ich dziełem (aranżacje są częściowo autorstwa awangardowego pianisty Rona Geesina, podobnie jak awangardowa elektroniczna wstawka), do tego nie do końca dopracowane (szlifowanie całości trwało tak długo, że w końcu menedżer zespołu uznał kolejną ukończoną roboczą wersję za tą właściwą i to ona trafiła na płytę).

 

7.-8. Wish You Were Here (Wish You Were Here, 1975)

Czyli świetny przykład talentu Floydów do osiągania dużego efektu za pomocą niewielkich środków. Prosta linia gitarowa, zgrabna melodia, melancholijny tekst-oda do Syda Barretta, nieco efektów dźwiękowych i… mamy jedną z ballad wszechczasów. W prostocie siła… Do tego świetnie ustawiony w kontekście albumu: kontrastuje zadziorny, rockowy „Have A Cigar”, samemu zostając skontrastowanym przez podniosłe, pełne, elektroniczne brzmienie drugiej części „Shine On You Crazy Diamond”. Jedyne, czego szkoda, to usunięcia z nagrania wyeksponowanej partii Stephane Grappelli’ego – ta wersja ukazała się oficjalnie dopiero w roku 2011.

 

7.-8. Money (The Dark Side Of The Moon, 1973)

Klasyka pełną gębą. W wersji demo Watersa był to nieco bluesujący, akustyczny numer; w zdolnych łapach Gilmoura i spółki nabrał zupełnie nowych barw. Nieśmiertelny, zapętlony odgłos kasy (uzyskany przez ręczne klejenie fragmentów taśmy), klasyczny basowy riff, pokręcone metrum 7/4, sporo świetnych gitarowych popisów (w solówce 7/4 przechodzi w 4/4, coby się Davidowi łatwiej grało), gościnnie na saksofonie Dick Parry… Czterdzieści lat minęło, a ten utwór się nie starzeje.

 

5.-6. Us And Them (The Dark Side Of The Moon, 1973)

Jeden z dowodów wielkości ś.p. Richarda Wrighta; najbardziej nieśmiały i zarazem najbardziej utalentowany z Floydów napisał ładną, choć bardzo smutną kompozycję, doprawił ją różnymi jazzowymi smaczkami i… przez pewien czas panowie nie wiedzieli, co z tym utworem właściwie zrobić. Oryginalnie była przeznaczona dla filmu „Zabriskie Point”, jednak Michelangelo Antonioniemu nie przypadła do gustu jako zbyt smutna. W oryginalnej, fortepianowej wersji przez parę lat pojawiała się na koncertach; podczas prac nad „Ciemną Stroną Księżyca” Roger Waters dodał antywojenny tekst, całość doczekała się zaaranżowania na cały zespół (oraz Dicka Parry’ego) i…tak powstał bodaj najpiękniejszy fragment całego albumu, przejmująco smutny obraz bezsensowności wojny.

 

5.-6. Time (The Dark Side Of The Moon, 1973)

Czas przemija cały czas gdzieś obok, ale my nie zdajemy sobie z tego sprawy. Aż pewnego dnia budzimy się i odkrywamy, że z każdym dniem robimy się starsi… Koronny przykład tego, jak Pink Floyd potrafili poskładać różne elementy w spójną całość. Główna część „Time” to energiczna, oparta na efektownym riffie rockowa piosenka, w której ekspresyjną zwrotkę Davida kontrastuje ciepły, łagodny refren Ricka (z udziałem kobiecego, soulującego chórku, wcześniej na płytach Floyd nieobecnego), a gitarowe granie dopełniają różne smaczki (np. Wright cytujący Milesowskie „So What” na fortepianie elektrycznym). Otwarcie całości to pamiętna symfonia zegarowa (dzwonienie każdego zegara było nagrane osobno i potem Parsons zgrał wszystkie ścieżki w całość), koda – intrygująca repryza utworu „Breathe”, czasem pomijana na żywo.

 

4. The Great Gig In The Sky (The Dark Side Of The Moon, 1973)

Kolejny przykład talentu Ricka i kolejny utwór, który przeszedł długą drogę do swej ostatecznej wersji. Fortepianowa melodia doczekała się na żywo różnych wersji – od mprowizacji na fortepian, przez organowe szaleństwa, wersję zespołową z odtwarzanymi z taśmy głosami astronautów lub fragmentami Biblii, aż po tą ostateczną – z niezapomnianą wokalizą Clare Torry, niesamowicie oddającą nieuchronność śmierci, lęk przed nią i pogodzenie się z koniecznością odejścia na zawsze, nagraną łącznie w dwóch i pół podejściach (ostatnie Torry przerwała w połowie, uznając, że się powtarza). W ponad trzydzieści lat po wydaniu płyty Torry pozwała zespół, domagając uznania swojej osoby jako współkompozytorki utworu (tak, pieniądz nie śmierdzi). Dla świętego spokoju, panowie zawarli w kolejnych reedycjach opis: (Wright, vocal composition: Torry).

 

3. Comfortably Numb (The Wall, 1979)

Odrzut z płyty „David Gilmour” z roku 1978, zgrabna gitarowa melodia, którą David zarejestrował i z którą nie bardzo wiedział, co począć. Gdy podczas pracy nad „The Wall” przedstawił swoje dzieło zespołowi, Roger Waters postanowił połączyć utwór Davida ze swoim tekstem, nad którego muzyczną oprawą biedził się od jakiegoś czasu. Davidowa melodia po lekkim retuszu stała się refrenem nowego utworu, Gilmour sam przerobił swój pomysł tak, by pasował do zwrotki i dodał efektowne gitarowe solo, Michael Kamen całość zorkiestrował i… tak powstała perła. „Comfortably Numb” stał się obowiązkowym punktem koncertów tak Rogera (pamiętne – choć nie do końca w tym właściwym sensie – wspólne wykonanie z Vanem Morrisonem, Rickiem Danko i Levonem Helmem w Berlinie w 1990) i Davida solo, jak i Pink Floyd (od roku 1987 grane w spowolnionej wersji, z bardzo długą solówką gitarową i rozkwitającą nad publicznością lustrzaną kulą). Zarazem utwór, którym w roku 2005 Pink Floyd ostatecznie pożegnali się z publicznością.

 

2. Shine On You Crazy Diamond (Wish You Were Here, 1975)

Monument. Dźwiękowa bajka, w której każdy dźwięk jest na swoim miejscu, każdy buduje melancholijny, ciepły nastrój. Długi, powoli rozwijający się wstęp, w którym syntezatorowe przestrzenie pięknie dopełnia gitara. Potęgujące nastrój osamotnienia, wyobcowania gitarowe partie. Urocza, choć minorowa w nastroju część piosenkowa. Krótkie saksofonowe solo. I smutny, poświęcony Sydowi Barrettowi tekst… Nie tylko jedno z największych osiągnięć Pink Floyd, ale w ogóle rocka lat 70., spinające dwuczęściową klamrą album przez wielu fanów zespołu uznawany za ten najwybitniejszy. Pierwsza część to dzieło skończone, dopracowane w każdym szczególe; druga część, nieco luźniejsza w konstrukcji, momentami sprawia wrażenie trochę przesadnie rozbudowanego czasowo. Tak czy siak, mamy tu do czynienia z pomnikiem, bodaj ostatnim tak demokratycznym, zespołowym dziełem Pink Floyd, będącym zarazem inspiracją dla całej armii neoprogresywnych wykonawców – choćby Pendragon chętnie wykorzystywał patenty z „Shine On…” na płytach „The World” i „The Window Of Life”.

 

1. Echoes (Meddle, 1971)

Odnieść wyczekiwany sukces to jedna sprawa; zupełnie inna – dobrą passę podtrzymać. „Atom Heart Mother” wreszcie wprowadziła Pink Floyd do ekstraklasy (album dotarł do 1.miejsca na brytyjskich listach najlepiej sprzedawanych płyt) – teraz trzeba było w tej ekstraklasie pozostać. Do tego panowie ciągle nie mogli zapomnieć, że ostateczny kształt utworu „Atom Heart Mother” był w sporej części dziełem człowieka spoza zespołu; dla zaspokojenia ambicji postanowili stworzyć podobnie rozbudowany utwór zupełnie samodzielnie. Szło jak po grudzie, pomysły pojawiały się powoli i mozolnie, a w tworzeniu nie pomagał wypełniony kalendarz koncertowy. W końcu z fragmentów i ścinków (panowie nagrywali absolutnie wszystko – w tym odruchowe bębnienie Wrighta w jeden klawisz fortepianu, przetwarzane przez Davida, albo gitarowa partia przypadkowo zniekształcona przez źle podpięty efekt wah-wah) zaczęła się wyłaniać struktura rozbudowanej kompozycji. W pierwotnej wersji „The Return Of The Son Of Nothing” nawiązywała tekstowo do pierwszych lat działalności zespołu i kosmicznej tematyki; ostatecznie Waters postanowił napisać dość poetycki, ale zdecydowanie bardziej przyziemny tekst. Taką też wersję „The Return…” – już przemianowaną na „Echoes” – zarejestrowano na płycie „Meddle”. „Echa” to Pink Floyd w pigułce: mamy tu i powoli rozwijający się instrumentalny wstęp, i analogiczną, powoli wyciszającą się kodę, i gitarowe solówki Davida, i różne brzmieniowe smaczki (zwłaszcza za sprawą Ricka – choćby intrygujące fortepianowe zwieńczenie całości), i nacisk położony na epatowanie słuchacza brzmieniem, grą barw, bogatym, wielobarwnym nastrojem w miejsce wirtuozerskich popisów, i ciekawe nawiązanie do „Atom Heart Mother” w postaci elektronicznej, pełnej niesamowitości wstawki w środkowej części utworu. Do dziś „Echa” to jedno z największych osiągnięć w całej historii Pink Floyd, choć wersja studyjna momentami sprawia wrażenie przesadnie dopieszczonej studyjnie (ostatecznie skończoną wersję panowie zarejestrowali podczas koncertu w Amfiteatrze w Pompejach).

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.