strona 2 z 7
Paweł Horyszny
Rok 2016 był bez wątpienia ciekawszy i okazalszy w warte wspomnienia pozycje aniżeli w kilku latach poprzednich. Tradycyjnie ograniczam się do zaledwie pięciu pozycji, gdyż nie chcę się rozdrabniać i wolę skupić na tych najbardziej wartych uwagi.
Wybór zwycięzcy mojego rankingu nie był łatwy. Przez większość czasu wydwało się, iż nowa płyta ekipy Crispiana Millsa zgranie najwyższe miejsce na podium jednak przegoniona została przez dwa ciekawsze wydawnictwa. Ostatecznie zwycięzcą został Matt Berry. Na dobrą sprawę jedynym powodem takiego, a nie innego wyboru był fakt, iż ekipa Damina Bydlińskiego na dobrą sprawę nie przedstawiła do końca premierowego materiału na swoim tegorocznym krążku...
1. MATT BERRY – „The Small Hours”
Dwanaście w większości prostych i niewyszukanych kompozycji na pograniczu swoistego połączenia acid-folku i psychodelii. Wszystkie z nich zgrabnie zaaranżowane i ciekawie zagrane. Całość nie nudzi ani przez chwilę i pozostawia w pamięci wiele niezapomnianych fragmentów.
2. LIZARD – „Trochę żółci, trochę więcej bieli”
Bielski Jaszczur znów zachwycił. Nieco eksperymentalna i nagrana jakby „na boku” blisko 40-minutowa kompozycja mająca tylko skrócić fanom czas wyczekiwania na całkowicie premierową propozycję okazała się więcej niż tylko wypełaniaczem. To świetnie zagrany kawał muzyki, umiejętnie posklejany z pozornie zupełnie nie pasujących do siebie fragmnetów. „Trochę żółci...” to naprawdę wyjątkowy utwór mieniący się całą masą najróżnieszych barw. Do tego brawa na nową wersję „Autportretu”, bijącą na głowę brzmiący zbyt lukrowato oryginał z debiutu.
3. KULA SHAKER – „K 2.0”
Powrót w absolutnie wielkim stylu. Płyta wydana dwie dekady po słynnym debiucie (i tytułem do niego nawiązująca) nie tylko do godnie nawiązuje do pierwszego krążka zespołu, ale przedstawia swego rodzaju wypadkową dotychczasowych poczynań kapeli. Momentami jest nieco selsko i akusytcznie, lecz lwią część krążka wypełaniają konkretne rockowe numery usadzone w stylistyce z której Kula Shaker byli kojarzeni od samego początku swojej działalności. Urodziny godnie okraszone świetnym albumem.
4. HAWKWIND –„The Machine Stops”
Dave Brock i jego załogo niczego nowego już nie wymyślą. Wciąż grają w tym w czym czują się najlepiej. Jednakże kiedy wydawać by się mogło, iż nie są w stanie już zaskoczyć – nagle, bez szumnych zapowiedzi i wielkich oczekiwań – wydają coś takiego jak „The Machine Stops”. Ten (osadzony w znanej stylistyce) concept-album oparty na książce E.M. Forstera okazał się najciekawszą pozycją w dyskografii grupy od ponad dwóch dekad. Spójny, ciekawie zagrany, bez przynudzania.
5. ANDERSON/STOLT – „Invention Of Knowledge”
Nie ukrywam, że do projektu “Invenstion Of Knowledge” podszedłem z dość głęboką rezerwą. Moje obawy wzięły się to nie ze względu na brak wiary w możliwości byłego wokaliasty Yes (gdyż ta w moim przypadku jest ogromna i będzie on zawsze mieć u mnie kredyt zaufania), lecz w samego Stolta. Nie jest specjalnym entuzjastą poczynań lidera The Flower Kings, co więcej, uważam, że większość rzeczy,które nagrał to według mnie przerost formy nad treścią. Na szczęście tutaj Anderson (tak jak kiedyś w przypadku współpracy z Vangelisem) potrafił przystopować zapędy swojego współpracownika i razem stworzyli pozycję, która mimo, że wciąż bliższa brzmieniowo poczynaniom Stolta, aniżeli Andersona to jednak zaserwowana w formie, która przesdanie nie nuży. Co więcej ma wiele ciekawych kompozycji i do płyty jako całości dość chętnie się powraca.