ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

05.01.2015

Muzyczne podsumowanie roku 2014 według redaktorów Artrock.pl

Muzyczne podsumowanie roku 2014 według redaktorów Artrock.pl
Artrock.pl nie przygotuje dla Was jednego podsumowania. Cenimy sobie subiektywne opinie naszych redaktorów, a także ich swobodę wypowiedzi. Na kolejnych stronach możecie przeczytać muzyczne opisy roku 2014 przygotowane przez poszczególne osoby, które publikowały na naszych łamach (kolejność alfabetyczna). Zachęcamy do lektury!

strona 5 z 9

Krzysztof Niweliński

Prezentowane zestawienie jest subiektywne i wybiórcze, obejmuje więc jedynie te płyty, które z sobie tylko (i to też nie do końca, mimo że ćwiczę się w γνῶθι σεαυτόν) znanych względów postanowiłem ująć w niniejszym tekście, nie wszystkie, które w minionym roku były godne uwagi, gdyż tych do tej pory bez wątpienia nikt objąć swym słuchem nie zdołał, i nie wszystkie, które w ubiegłym roku sam zdążyłem wysłuchać. Odwołując się do tych ostatnich, „A co to były za płyty?” - mógłby zapytać ktoś zainteresowany. Uciekając od udzielenia pełnej odpowiedzi, a nie chcąc całkowicie ignorować ewentualnego pytania, napomknę dla przykładu o trzech tych śpośród nich, które słyszałem, a o których wcale nie mam ochoty wspominać.

I tak nieszczególnie ujęła mnie swoją zawartością pośmiertna płyta Pink Floyd, w poważnej mierze bazująca na dobrych, lecz już przed laty wykorzystanych pomysłach The Endless River, które, na nowo posklejane w odsłonie przedstawionej w roku bezpańskim 2014, nie potrafiły – przynajmniej we mnie - wyzwolić tej fali pozytywnych emocji, co przychodzące na myśl przy odsłuchu TER wiekopomne płyty Floydów, choćby „Ściana” i Wish You Were Here, bądź też te mniej udane i istotne, jak choćby The Division Bell, do której sesja nagraniowa obrodziła znaczną ilością odrzutów i ścinków, z których powstała właśnie żmudna jak rejs promem z Polski do Skandynawii opowieść w postaci niemożebnie rozciągniętej i mało wyrazistej „Bezkresnej Rzeki”. Interesujące, że niektórzy z tych, którym do gustu przypadła ta płyta, z entuzjazmem wyrażali się również o zdobiącej jej okładkę ilustracji, wykonanej przez Ahmeda Emada Eldina i jakoby należycie nawiązującej do rzeczywiście odznaczających się artyzmem wysokiej próby niezapomnianych dzieł Storma Thorgersona. Nic z tych rzeczy, obrazek Eldina a prace Thorgersona to jak ziemia a niebo, to jak porównanie jakiegoś hollywoodzkiego albo i bollywoodzkiego patrzydła do wielkiego kina tworzonego przez prawdziwych mistrzów sztuki filmowej, bądź też jak zestawienie The Endless River z The Dark Side of the Moon. Ogólnie rzecz, czy raczej problem, ujmując, sądzę, że pomimo szumu i kontrowersji, jakie – także za sprawą szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej – płyta ta wzbudziła, w przyszłości będzie pozycją w dorobku Floydów raczej słabo znaną i nawet pośród entuzjastów muzyki słabo rozpoznawalną.

Przechodząc do kolejnego zespołu, do którego płyty nie będę wracać – Mastodon, który w pierwszej dekadzie nagrał cztery nader interesujące, choć niekoniecznie zasługujące na miano arcydzieł albumy, w drugą dekadę wkroczył znacznie lżejszym, mniej pokombinowanym i mniej ambitnym, wyraźnie skierowanym w stronę stadionowej publiki krążkiem The Hunter. Wyraźny zwrot Amerykanów ku muzie bardziej komercyjnej i stonowanej potwierdził jeszcze bardziej schlebiający niewyrobionym gustom, wydany w roku 2014 album Once More ‘Round the Sun, przy którym mocno spąsowieją z zażenowania oblicza tych, którzy cenili grupę za cięte, wysoce techniczne i nierzadko wcale wyrafinowane numery doby Remission, „Lewiatana” bądź Blood Mountain. Kto wie, może dobrze byłoby, gdyby, pomni na własne doświadczenia, starsi koledzy po garach, basie i gitarach z Metalliki albo Megadeth doradzili twórcom Crack the Skye coś podobnego do tego, co w Polsce przed kilkoma laty doradzał Kwas Kolcowi: „Mastodonie i Repryzo, nie idźcie tą drogą!”.

Wreszcie Opeth, który od Heritage już jawnie zrywa z gwałtownością deathmetalową, ogłosił album Pale Communion. Krążek to wprawdzie całkiem udany, jak poprzednik muzycznie silnie zahaczający o minione dekady i mocno progresywny, zasługujący na 6-7 artrockowych gwiazdek, ale w wielu miejscach pozbawiony dobrego smaku, rozczarowujący, a nawet drażniący, zupełnie zresztą jak The Raven That Refused to Sing (And Other Stories), jak dotąd ostatnia płyta solowa zaprzyjaźnionego z Mikaelem Åkerfeldtem Stevena Wilsona, który zmiksował jedenasty album Opeth. Ponieważ dla własnego zdrowia wskazane jest, by trenować samoobronę przed zapamiętałymi wielbicielami Åkerfeldta i Wilsona, to dla osobistego bezpieczeństwa i na swoją obronę wyjawię coś z tego, co w Pale Communion uszy moje drażni, a poczucie estetyki mierzi, aby nie było, że jestem gołosłowny. A zatem, odnosząc się tylko do trzech ostatnich utworów: 1) brnąc przez pierwsze cztery minuty River, które mogą kojarzyć się z niektórymi (bardziej udanymi) balladami chociażby Alice in Chains, słuchacz poczyna odnosić wrażenie, iż powoli tonie w The Endless River; 2) w Voice of Treason pojawiają się jakże obecnie modne wśród rockmanów orkiestowe brzmienia, które w danym przypadku przez swoje niewyszukanie i brak polotu nie wzbogacają i nie urozmaicają utworu; 3) skrzypcowo-wokalne, utrzymane w złym guście, ociekające płytkim patosem zawodzenia w Faith in Others pozostawiają odbiorcę z negatywnym odbiorem całości, podobnie jak było z pogrążającym (dla niektórych wprost przeciwnie - koronującym) The Raven That Refused to Sing kawałkiem tytułowym.

[W kwadratowy nawias ujmując, skoro w okolicach niegdysiejszej kapeli deathmetalowej już jestem: polskie chluby metalowe, czyli, wedle starszeństwa, Vader, Behemoth i Decapitated zaprezentowały w minionym roku albumy z premierowym materiałem, odpowiednio - Tibi et Igni, The Satanist i Blood Mantra. Z trojga złego nie wyróżniając żadnego bandu i jego pomiotu, wypadnie stwierdzić, że każdy z kuchmistrzów zaserwował smakoszom i degustatorom po przyzwoitym i wysokokalorycznym kawale mięcha, które stanowi smakowite uzupełnienie dotychczasowego menu jego kuchni i kolejny certyfikat jej profesjonalizmu i wysokiej jakości oferowanych przez nią dań. Te trzy płyty cenionych w Polsce i na świecie twórców można śmiało polecić wszystkim słuchaczom o otwartych uszach i dużej tolerancji na mocniejsze dźwięki. Inni po ich zakosztowaniu mogą ulec natychmiastowemu i mimowolnemu odruchowi regurgitacji, względnie nieprędko pozbyć się dojmującego uczucia ciężaru i niestrawności. Oceny: każda z płyt zasługuje na mocne 7-8 gwiazdek na 10 możliwych].

Poniżej przywołam 10 płyt, które, nawet jeśli nie są najlepsze w minionym roku (ale kto to rozsądzi, które w istocie są tymi naj-?), to w moim odczuciu są na tyle dobre, iż należą do dzieł godnych pamiętania i wielokrotnego odtwarzania, przynajmniej ja pewnie jeszcze będę nieraz do nich myślą i słuchem powracał. Dają też one raczej pewne ograniczone wyobrażenie o obecnych upodobaniach muzycznych Krzysztofa Niwelińskiego, aniżeli ogólne pojęcie choćby nt. tego, co działo się w świecie dźwięków w ciągu minionych dwunastu miesięcy. A był to rok wcale udany, stąd jest o czym pisać.

[Uwaga: nie postukam, choć pewnie chciałbym: o Bestial Burden Margaret Chardiet, występującej pod nazwą Pharmakon; o Paris Isabelle Geffroy, czyli Zaz; o The Escapist Gaby Kulki i wielu innych interesujących i godnych uwagi płytach, chyba wcale nie mniej ekscytujących od tych, które przywołam w dalszych akapitach.]

Aha, przestroga: to, co poniżej, to właściwie nie klasyczny i tradycyjnie pojmowany art-rock. W kilku przypadkach to w ogóle nie rock, lecz każdorazowo art – jak najbardziej!

Oto płyty:

I W skrócie (alfabetycznie):

Einstürzende Neubauten Lament

Godflesh A World Lit Only by Fire

Gong I See You

Light Coorporation Chapter IV - Before the Murmur of Silence

Naxos Podróż dookoła mózgu

Perfume Genius Too Bright

Robert Plant Lullaby and… The Ceaseless Roar

Tomasz Stańko Polin

Swans To Be Kind

Univers Zéro Phosphorescent Dreams

II W rozwinięciu (zestawione wedle dat premier, nie przez wzgląd na kolejność alfabetyczną, żywione wobec konkretnej płyty ciepłe uczucia et cetera):

Univers Zéro Phosphorescent Dreams (premiera 19 II 2014)

Belgijscy klasycy awangardy progrockowej Univers Zéro, od schyłku lat 70. związani z arcyambitnym ruchem RIO, w swojej twórczości odwołujący się m.in. do dzieł Béli Bartóka, Igora Strawinskiego oraz Alberta Huybrechtsa, w 2013 nagrali materiał, który złożył się na ogłoszoną na początku kolejnego roku płytę Phosphorescent Dreams. Czego można spodziewać się po niej? Tu odwołam się do słów lidera projektu, Daniela Denis:

Chciałem, by tym 13. albumem grupa podążyła ze swoją muzyką ku nowym kierunkom, odmiennym dźwiękom i formom muzycznym, innym niż te, które wykorzystywaliśmy od lat. Myślę, że kwestionowanie samego siebie jest istotne i niezbędne dla każdego zespołu. […] Chciałem, aby w przyszłości w muzyce Univers Zéro było mniej hałasu, aniżeli wcześniej, oraz by zyskała ona nową energię, silniej zorientowaną na muzykę rockową i elektryczną, bardziej zintegrowaną z gitarą. Wymieszanie kompozycji Kurta Budego z moimi dało wyborne i bogate połączenie. Każdy pojedynczy utwór na dysku ma swoją własną barwę i tożsamość […] i po 40 latach istnienia mogę szczerze powiedzieć, że UZ ponownie zrobiło istotny krok.

Czy zamierzenie powiodło się? Owszem. Phosphorescent Dreams to zdecydowanie godna polecenia płyta. Wprawdzie przeważnie nie sposób znaleźć ją wśród pozycji, na które można by zagłosować w plebiscytach na najlepszą płytę 2014 roku (chlubne wyjątki – NMP, ProgRock), ale to nic. Jej brak w tym czy innym głosowaniu to z pewnością nie ujma dla Univers Zéro; dla organizujących plebiscyty i osób w nich uczestniczących – już tak.

Swans To Be Kind (premiera 12 V 2014)

Album albo równie, albo ciut mniej lub ciut bardziej udany od znakomitego The Seer z 2012 roku. I równie długi, a nawet nieznacznie dłuższy – To Be Kind wciąga słuchacza na ponad dwie godziny. A nawet na dłużej, gdyż po pierwszym przesłuchaniu chce się wciąż więcej i więcej. Nie ma co pisać, trzeba słuchać, uderzająca swoiście pierwotną siłą muzyka Swans sama się obroni i wyrazi:

Naxos Podróż dookoła mózgu (premiera 27 V 2014)

Wykoncypowana przez nie udającego Greka „demiurga” Milo Kurtisa (Maanam, Osjan, Tomasz Stańko, VOO VOO i in.) miniorkiestra Naxos, stworzona wespół z Konstantym Joriadisem, nagrała wielobarwną, polietniczną, stojącą na wysokim poziomie world music; tętniącą życiem, uduchowioną muzykę świata, która nie uznaje granic geograficznych, społecznych, politycznych czy kulturowych; muzykę, w której słychać wpływy licznych gatunków muzycznych i inspiracje różnorodnymi, lokalnymi odmianami muzyki, unoszącymi słuchacza a to gdzieś ku Bałkanom, a to na Bliski Wschód, a to w jeszcze jakieś inne rejony basenu Morza Śródziemnego oraz szerokiego świata.

Robert Plant Lullaby and… The Ceaseless Roar (premiera 8 IX 2014)

Jako solista Robert Plant wciąż nie zdołał nagrać takiego albumu, który z pełnym przekonaniem można byłoby określić mianem majstersztyku, arcydzieła. Przynajmniej ja bym nie mógł. Ale cóż z tego, skoro od lat każdorazowo acz nieregularnie nagrywa płyty stojące na przyzwoitym poziomie, wypełnione odznaczającymi się finezją i polotem, fajnymi, wyrazistymi, wpadającymi w ucho piosenkami, w których zwykle sięga po zaskakujące i frapujące rozwiązania brzmieniowe, które potrafią szczerze uradować odbiorcę. Nie inaczej jest i tym razem, na bardzo udanym krążku Lullaby and… The Ceaseless Roar, który był zresztą równie nachalnie promowany w radio, telewizji, internecie, prasie i na ulicy, jak The Endless River okrojonego składu Pink Floyd. Jednak w tym przypadku było co promować.

Perfume Genius Too Bright (premiera 23 IX 2014)

Amerykanin Mike Hadreas, skrywający się pod pseudonimem Perfume Genius, zaprezentował w ubiegłym roku trzeci w swoim dorobku album, 33-minutowy Too Bright. Jest to podparty gorzkimi, skłaniającymi do przemyśleń tekstami zbiór jedenastu oszczędnych i wyrafinowanych piosenek, nasyconych wrażliwością i smutkiem Hadreasa ballad. Zbiór na tyle ciekawy i udany, iż każe mieć na oku dalszy rozwój muzyczny tego artysty.

Godflesh A World Lit Only by Fire (premiera 7 X 2014)

Słuchając ołowistego A World Lit Only by Fire odbiorca zaczyna posądzać samego siebie o posiadanie jakichś utajonych perwersji, w tym może zwłaszcza skłonności masochistycznych. Oto niemożebnie ciężka, walcowata muzyka zradza w nim uczucie, jakby dostał się pod lewą (albo prawą, jak kto woli) gąsienicę czołgu. Wbrew zdrowemu rozsądkowi nie próbuje jednak wydostać się spod usiłującej wprasować go w podłoże maszyny, lecz przykleja się do gąsienicy i daje się jej przeciągnąć po podłożu, a potem pod błotnikiem, aż do powrotu w to samo miejsce, w którym rozpoczęło się całe to okrutne implementowanie półżywej z przerażenia istoty w tryby gąsienicowego układu bieżnego. Co gorsza, gdy czołg staje, zmordowany nieszczęśnik miast wygrzebywać swoje resztki spod przytłaczającego ją potwora, odkrywa w sobie dziwne upodobanie do bólu i nabiera ochoty na powtórkę z rozrywki. Zaiste, słuchanie tej płyty to jak jazda pod albo w radzieckim T-34, z jednej strony trudna, głośna i niekomfortowa, z drugiej – nie mająca sobie równych i jakże pasjonująca! I to nie tylko w chwilach, gdy machina wybudza się z uśpienia i, podskakując i hurgocząc, leniwie rusza z miejsca w piekło życia, jak w otwierającym płytę New Dark Ages, ale też później, gdy nieznacznie przyspiesza i szaleje na polu bitwy w Shut Me Down, bądź podrzucana przez sekcję rytmiczną szarżuje pod wodzą głównodowodzącego wojsk pancernych „Imperatora”, by chwilę później zrazu ociężale wspinać się na szczyt sięgających swoimi szpicami mrocznego nieba Towers of Emptiness, a wreszcie by dojechać do miejsca, w którym skruszeni pątnicy (= grzeszni potomkowie występnych antenatów) wołają Forgive Our Fathers, „Przebaczmy naszym ojcom”. Po prawdzie, udało się Justinowi Broadrickowi i G.C. Greenowi, mózgom sterującym formacją Godflesh, pionierką industrial metalu, nagrać płytę w jej ascetyzmie, odhumanizowaniu, pancernej toporności i surowości, muskularności i mechaniczności znakomitą, pierwszą od wydanych w 2001 roku „Hymnów”, czyli od lat trzynastu. W gronie płyt metalowych to moja ulubiona pozycja spośród ogłoszonych w roku 2014. A był to czas dla metalu całkiem pomyślny (vide choćby Grand Morbid Funeral, być może ostatnie dokonanie Bloodbath).

Tomasz Stańko Polin (premiera 28 X 2014)

W ubiegłym roku polski jazz obrodził multum dobrych płyt. Trudno wybrać najciekawszą spośród nich. Może byłby to album Looking Ahead ansamblu Leszka Kułakowskiego? Chociaż może lepiej byłoby wskazać debiut któregoś z młodszych artystów? Dla przykładu Sundial nagrany przez trio w składzie Wojciech Jachna (trąbka, skrzydłówka), Grzegorz Tarwid (fortepian) i Albert Karch (perkusja)? Bądź Hic et Nunc, wykonany z towarzyszeniem trąbki (Verneri Pohjola), fortepianu (Dominik Wania) i kontrabasu (Maciej Garbowski) śmiały popis wokalny artystki skrywającej się pod pseudonimem Elma? Albo ujmujący Luminescence, nagrany w pojedynkę przez pianistę Sebastiana Zawadzkiego? Czytelnikom ArtRocka zapewne najprędzej podejdzie co innego, mianowicie zarejestrowany przy wsparciu Marka Pospieszalskiego (saksofon tenorowy), Maksa Muchy (kontrabas) i Dawida Fortuny (perkusja) First Album Kuby Płużka (fortepian), autora m.in. charakternego, porywająco  otwierającego jego debiut płytowy Ciążownika:

A jednak nie. Specjalnie wyróżnić postanowilem dostępny tylko w jednym miejscu na świecie album Tomasza Stańki Polin, który został nagrany przez naczelnego polskiego trębacza w Nowym Jorku przy współudziale Raviego Coltrane’a (saksofon), Davida Virellesa (fortepian), Dezrona Douglasa (kontrabas) i Kusha Abadeya (perkusja) w konkretnym i szczytnym celu. Premiera albumu odbyła się we wtorek 28 października 2014 roku, w uświetnionym wieczornym koncertem kwintetu dniu otwarcia ekspozycji stałej Muzeum Historii Żydów Polskich, które płytę wydało i któremu właśnie jest ona przez kompozytora dedykowana. Polin to kawał doskonałego jazzu.

Einstürzende Neubauten Lament (premiera 7 XI 2014)

W setną rocznicę wszczęcia przez kłótliwych Europejczyków pierwszej wojny światowej niemiecki zespół Einstürzende Neubauten nagrał album koncepcyjny Lament, fenomenalnie obrazując słowem i dźwiękiem, jak również zrodzoną pod ich wpływem w umyśle słuchacza wizją tragicznych wydarzeń dzieje Wielkiej Wojny. Kto ciekaw, może sporo poczytać o materiale i jego koncepcie na stronie Einstürzende Neubauten oraz w bogato ilustrowanej i gęsto zapisanej książeczce, przydanej do tej równie przejmującej opowieści, jak pięknie wydanej płyty.

Gong I See You (premiera 10 XI 2014)

Na przekór faktom w postaci podeszłego wieku Ojca (ur. 1938, w 2014 lat 76) i Matki (ur. 1933, w 2014 lat 81) Gongu, niepokojącemu stanowi zdrowotnemu Daevida Allena, który w minionym roku uporczywie walczył z chorobą nowotworową, przekazom nadawanym z Planet Gong, jasno sugerującym, że I See You to prawdopodobnie „łabędzi śpiew” Gongu (If this turns out to be Daevid and Gilli's Gong swansong...), wreszcie retrospektywnemu charakterowi samej płyty, zresztą ładnie wydanej (Made in Poland), i pożegnalnym podziękowaniom, wyśpiewanym przez samego Dadę Alego w wymownie zatytułowanym utworze Thank You ku wszystkim tym, którzy kiedykolwiek w jakikolwiek sposób wsparli kapelę, a tym samym jakoś zaangażowali się w tworzenie rozległej Gongowej rodziny, płyta promowana była, przynajmniej w Polsce, jako nowy rozdział w karierze zespołu (rzekomo band „wchodzi w nową fazę trwającej ponad cztery dekady kariery”). Lecz mniejsza z tym – I See You to bardzo dobry, najlepszy od lat, a nawet i dekad album studyjny Gongu, album, który pomimo, a może właśnie dzięki swojej retrospektywności, zamierzonemu nawiązaniu do najlepszych dokonań i samej grupy, i solowych oraz pobocznych projektów Divided Aliena oraz Gilli Smyth/Mother Gong, jest dziełem nad wyraz udanym, zwariowanym, różnorodnym i nieprzewidywalnym, a przy tym, pomimo cechującej go dojrzałości, świeżym i – co wszak jest wizytówką Allenowskiego Gongu - urokliwie sztubackim, miejscami iście porywającym i doprawdy intrygującym, dziełem, które w pełni zasługuje na mocnych 8 artrockowych gwiazdek.

Light Coorporation Chapter IV - Before the Murmur of Silence (premiera 4 XII 2014)

Pod koniec minionego roku polska awangardowa grupa instrumentalna Light Coorporation ogłosiła swój nowy album, jak wskazuje sam tytuł, Chapter IV - Before the Murmur of Silence – czwarty. Jak wcześniejsze dokonania prowadzonego przez Mariusza Sobańskiego ansamblu, jest to longplay wyborny i bezkompromisowy, multiinstrumentalny, o potężnym, rozbuchanym, wręcz gargantuicznym brzmieniu, odważny i w poważnej mierze improwizowany, mocno odjazdowy, odznaczający się znacznymi walorami artystycznymi, jeszcze mocniej aniżeli poprzedniczki (free-) jazzujący. Dla osób nieosłuchanych w awangardzie, jazzie i jazz-rocku w odbiorze bez wątpienia niełatwy. Mimo że grupa wciąż nie doczekała się w Polsce takiej uwagi, na jaką bez krztyny wątpliwości zasługuje, w świecie już została dostrzeżona i powoli zaczyna zbierać owoce swojego uczciwego podejścia do muzyki, któremu obcy jest skok na kasę, tani poklask i granie pod publikę, które miast kajdan wielkiego przemysłu muzycznego wybiera niezależność Rocka w Opozycji.

Tu w zasadzie mogę powtórzyć to, co napisałem na początku zestawienia, przy Univers Zéro: „Wprawdzie nie sposób znaleźć Chapter IV - Before the Murmur of Silence wśród pozycji, na które można by zagłosować w plebiscytach na najlepszą płytę 2014 roku (tu chlubnych wyjątków już brak), ale to nic. Pominięcie jej w tym czy innym głosowaniu to z pewnością nie ujma dla Light Coorporation; dla organizujących plebiscyty i osób w nich uczestniczących – niewątpliwie tak”.

Na koniec nie mogę nie wspomnieć o znakomicie przygotowanych przez wydawnictwo MUZA Polskie Nagrania we współpracy z Fundacją im. Czesława Niemena wznowieniach płyt Maestra. Każdorazowo (jak dotąd ukazały się: Dziwny jest ten świat, Sukces, Czy mnie jeszcze pamiętasz, Enigmatic oraz Niemen, tj. tzw. „czerwony album”) otrzymałem płytę o znacznie lepszej jakości dźwięku, niż wcześniej, bardzo ładnie wydaną, z porządnymi, napisanymi w języku polskim i angielskim notami, wielostronicową i pachnącą książeczką, bogatym materiałem ilustracyjnym, a nawet kopertką na dysk. I to wszystko w bardzo przystępnej cenie (mając tę ostatnią na uwadze, trzeba baczyć, gdzie chce się nabyć egzemplarz). Poprzednie wydanie, w którym badziewny był nawet plastik, z którego wyrobiono jewel case, do tego nowego nie umywa się. Długo czekałem na właśnie taką edycję, absolutnie godną niezapomnianych dzieł Mistrza Niemena.

Czytaj na stronie: 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9