Gdy w minione wtorkowe popołudnie zaparkowałem na przestronnym parkingu, tuż obok Międzynarodowego Centrum Kongresowego w Katowicach i powolnym krokiem zmierzałem w kierunku tego ogromnego i nowoczesnego budynku, wkręciły się w moją głowę dość zaskakujące przemyślenia…
Wiem, najpewniej zabrzmię nieco dziadersko, boomersko, wapniacko, albo po prostu w stylu „kiedyś to było”, ale chodzę po tym łez padole już ponad pół wieku i trochę metalowych sztuk, także kilka dekad temu, zaliczyłem. I co? I tak sobie pomyślałem, w jakich pięknych czasach, dla organizacji takich imprez, przyszło nam wreszcie żyć. No bo, cóż by nie napisać, przybyłem na metalowy festiwal, pod zacnym szyldem Silesian Noise, w składzie którego znalazła się choćby jedna z legend metalowej ekstremy, amerykańskie Obituary i… I zamiast doświadczać co chwilę kultowego hasła „blood, sweet & tears”, wszedłem sobie przestronnym, wyraźnie oznaczonym wejściem dla mediów a potem, po spojrzeniu z poziomu drugiego, na znajdujące się niżej miejsce wydarzenia i na zgromadzonych już tam fanów, zszedłem, by odświeżyć się w jednej z licznych toalet, napić się dobrej kawy, przejrzeć liczne stoiska (zarówno te gastronomiczne, jak i muzyczne) a potem wreszcie wybierać, na przemian, jedną z dwóch przestronnych hal, w których odbywały się koncerty. Tym, którym być może chce się jakoś żartobliwie skomentować moje okołofestiwalowe reminiscencje, spieszę donieść, że publiczności już nie stanowili panowie w białych koszulach i krawatach (koszulkowa czerń wciąż jest dominantem), niemniej to wszystko pokazuje, jak już dawno powinniśmy porzucić, czasami jeszcze stereotypowe, myślenie o festiwalowych imprezach z ekstremalnym graniem.
Ale do rzeczy, wszak nie to, co powyżej było najważniejsze. Tylko muzyka. Na Silesian Noise, na dwóch scenach, zaprezentowało się sześć formacji. Przed imprezą niektórzy pytali: po co dwie sceny? Myślę, że ci którzy przybyli, dostrzegli słuszność takiej decyzji. Wszak nie tylko koncerty można było rozpocząć bliżej wieczornych godzin i tym samym dać szansę na dotarcie słuchaczom (z bardziej odległych zakątków) w środku tygodnia, ale i o rozsądnej godzinie, znacznie przed północą, wszystko zakończyć. Występy rozpoczynały się w większości z perfekcyjną dokładnością a zebranym, tuż po zakończeniu jednego koncertu, wystarczyło przejść kilkanaście metrów, by oglądać za chwilę kolejny gig. I jeszcze jedna, organizacyjno – techniczna, uwaga. Wiadomo było, że nie będzie to impreza dla „grzecznych panienek”, a organizatorzy już w tytule wydarzenia, jak i w podtytule sceny The Furnace (Hot, Loud and Intense) sugerowali, że „lekko” nie będzie, ale faktycznie – mimo selektywnego i solidnego w większości brzmienia – było w moim odczuciu za głośno.
Wszystko rozpoczęła, w bardzo dobrym, black metalowo-punkowym stylu, jedyna rodzima na Silesian Noise kapela, Owls Woods Graves, która jeszcze w tym roku pochwali się swoim trzecim albumem. Póki co ich set zdominowały dwa dotychczasowe krążki (Citizenship of the Abyss i Secret Spies of the Horned Patrician) i premierowa EP-ka, choć nie zabrakło chyba kilku premierowych dźwięków.
Wieczór na głównej scenie, nazwanej The Crucible, zainaugurowało amerykańskie Between The Buried And Me, z początku jakby ospale i jeszcze bez większego wigoru. Z czasem jednak panowie się rozkręcali i z każdą chwilą pokazywali nie tylko niezwykłą techniczną sprawność, ale też metalcore’ową i progmetalową energię. Choć podczas czterech sierpniowych koncertów BTBAM, poprzedzających występ na Silesian Noise, artyści prezentowali wyłącznie w całości ich wydany w 2007 roku Colors (plus jakiś bis), to tu zagrali przekrojowy set z wyborem sześciu numerów z… sześciu albumów. Najstarszy był Disease, Injury, Madness z The Great Misdirect, który wybrzmiał na koniec, zaś najnowszy, Things We Tell Ourselves in the Dark, z nadchodzącej płyty The Blue Nowhere, która ukaże się już 12 września.
Jako drugi na scenie The Furnace pojawił się kolejny amerykański skład Kylesa. Kurczę, to w ogóle był mocno „amerykański” festiwal, wszak po polskim Owls Woods Graves w Katowicach zagrały już tylko formacje ze Stanów Zjednoczonych! A skoro przy takich smaczkach jesteśmy, to Kylesa była jedyną grupą na scenach MCK, w której zobaczyliśmy kobietę. Była nią oczywiście gitarzystka i wokalistka Laura Pleasants. Kylesa też, prezentując swój psychodeliczny, stonerowy sludge metal, była chyba najbardziej odmiennym stylistycznie zespołem w całym festiwalowym line-upie. Generalnie, ujrzenie ich było pewną gratką. Przypomnę, że w 2016 roku grupa zawiesiła działalność i powróciła do niej dopiero w ubiegłym roku. W Katowicach zagrali soczysty, godzinny set w dużej mierze zdominowany przez album Static Tensions, z którego zabrzmiało pięć kompozycji.
Kilka chwil po nich, na głównej scenie, fani słuchali już absolutnej legendy industrialnego metalu, Ministry, na czele z ekscentrycznym i niezmordowanym Alem Jourgensenem. Niezmordowanym, gdyż mimo 66 lat był istnym wulkanem energii. Ich występ był pierwszym tego dnia (i praktycznie jedynym) tak bogatym scenograficznie koncertem. I nie chodzi tu tylko o kapelusz Jourgensena, czy sceniczne, „diabelskie” rekwizyty, ale też o bogate multimedia wyświetlane na ogromnym telebimie, niewolne od politycznych wątków (już jeden z pierwszych kadrów, prezentujący Donalda Trumpa, wzbudził głośną reakcję zebranych). Ze sceny poleciało trochę klasyków (N.W.O., Just One Fix, czy kończące So What) a sam występ miał naprawdę sporą dynamikę, jednak można było odnieść wrażenie, że zasłużonego Ala wspomaga nieco współczesna technologia.
O 21:20 przyszedł czas na króla „piecowej” sceny, czyli pochodzące z Tampy na Florydzie Obituary. Legenda death metalu zagrała naprawdę jeden z najlepszych i najbardziej intensywnych koncertów tego wieczoru, przy których zwykle mawia się, że „nie brała jeńców”. Zaczęli od masywnych i potężnych riffów w Redneck Stomp a skończyli po godzinie Slowly We Rot z kultowego, nie tylko dla nich, tak samo zatytułowanego debiutu (wszak powszechnie uważa się go za przełomowy dla rozwoju death metalu). Najwięcej jednak rzeczy poleciało z jeszcze bardziej ikonicznego Cause of Death i choćby z tego powodu wielbiciele starej, dobrej metalowej szkoły nie mogli narzekać.
Wisienką na torcie był kończący cały festiwal na scenie The Crucible występ Mastodon. Zacznijmy od tego, że Amerykanie postanowili nim złożyć hołd zmarłemu niedawno Ozzy’emu Osbourne’owi, najpierw odtwarzając, jako Intro do swojego koncertu, Crazy Train z debiutu Ozzy’ego, potem grając BlackSabbathowe Supernaut na sam koniec występu i wreszcie, już przy zapalonych światłach, prezentując wielki wizerunek Osbourne’a z datami życia i towarzyszącym mu utworem Shot in the Dark z jego oczywiście repertuaru. Ich występ był faktycznie godny finału tej udanej imprezy. Miałem wrażenie nawet, że muzycy byli bardziej entuzjastyczni od, nieco już – najzwyczajniej po ludzku – zmęczonej kilkugodzinnym hałasem, publiczności. Zagrali przekrojową sztukę prezentując utwory z prawie wszystkich swoich płyt. Prawie, bo – i tu ciekawostka – pominęli tylko album Crack the Skye, od którego ja, szesnaście lat temu, zacząłem ich słuchać i do którego mam spory sentyment.
Cóż, to był bardzo udany muzyczny wieczór z ciężkimi brzmieniami i liczę na jego coroczną kontynuację.