Po ponad sześciu latach, lider uwielbianej u nas formacji Porcupine Tree, Steven Wilson, powrócił na solowe koncerty do Polski. Artysta zagrał dwa występy, pierwszy z nich dając na stołecznym Torwarze…
Tym razem angielski muzyk przybył promować swój nowy koncepcyjny album The Overview, który ukazał się w marcu tego roku. I to on zdominował pierwszą z dwóch części koncertu, które oddzieliła dwudziestominutowa przerwa. Wilson wszedł na scenę ze swoim zespołem - basistą Nickiem Beggsem, klawiszowcem Adamem Holzmanem, perkusistą Craigiem Blundellem i gitarzystą Randym McStinem – dokładnie dziesięć minut po planowanej 20. Rozpoczęte trzy muzyczne kwadranse najlepiej można byłoby określić już klasycznym cytatem „minimum słów, maksimum muzyki”. Bo bez zbędnego gadulstwa, czy wprowadzenia w temat, artyści wyszli i zagrali obie suity - Objects Outlive Us i The Overview – zgodnie z albumowym rozkładem jazdy. Czynnikami, które pozwoliły zebranym naprawdę w pełni odbierać tę część koncertu, były z pewnością: bardzo dobre i selektywne jak na Torwar brzmienie, świetna forma muzyków (w tym wokalna Wilsona, który zainaugurował występ perfekcyjnie brzmiącym – niczym na płycie - wysokim wokalem) oraz pełna szacunku dla artysty postawa publiczności, która wręcz perfekcyjnie zastosowała się do prośby Wilsona (muzyk znany jest z tego od lat), aby nie nagrywać i nie robić zdjęć podczas występu *. Większość koncertu spędziłem na bocznej trybunie, mając płytę niejako „pod sobą” i niesamowitym był, rzadko dziś spotykany, widok rzeszy ludzi bez charakterystycznych smartfonowych świateł nad głowami. Zamiast powyższego było skupienie wokół tego, co na scenie. A w zasadzie za nią. Bo Wilson tak to sobie wymyślił, że muzycy tym razem nie kąpali się w ferii wielokolorowych świateł (bardzo często artyści znajdowali się li tylko w promieniu jasnego, punktowego światła), a uwagę przykuwały perfekcyjnie i pomysłowo przygotowane klipy wyświetlane na ogromnym telebimie. Śmiem powiedzieć, że te multimedia były wręcz – szczególnie w pierwszej części koncertu – szóstym członkiem formacji Wilsona. Bo potrafiły wraz z muzyką wprowadzać w trans, a nawet hipnotyzować. A zakończenie suity grafiką, na której malejący okrąg staje się kropką, która za chwilę znika wraz z ostatnim dźwiękiem muzyki, było prawdziwym majstersztykiem!
Druga część występu to już zupełnie inna bajka. Wilson, najwyraźniej ukontentowany świetnie i w skupieniu odbierającą jego muzykę publicznością, kompletnie wyluzował. I choć tę drugą część rozpoczęło – wpisane niejako w klimat pierwszej odsłony - ambientowe The Harmony Codex z kolejnym znakomitym teledyskiem w tle, to tak naprawdę było inaczej. Wilson był gadatliwy i często żartował. Nie byłby sobą, gdyby z dystansem nie napomknął o prog rocku. Wrócił też do wspomnień z pierwszych występów Porcupine Tree w Polsce, czy początków jego solowej kariery. A i też w zabawny sposób prezentował swoich muzyków.
W setliście znalazły się aż trzy kompozycje z The Harmony Codex (wspomniany utwór tytułowy, What Life Brings i Impossible Tightrope) i tyleż samo z Hand. Cannot. Erase (jak zwykle niesamowicie ciężkie i mroczne z początku Home Invasion, do tego Regret #9 i zagrane na pierwszy bis Ancestral z bajecznym solo McStine’a). Prawdziwymi smaczkami występu były wszak covery dwóch staruteńkich kompozycji Porcupine Tree - Voyage 34 (Phase I) i Dislocated Day. Szczególnie wyjątkowo wypadła ta druga rzecz, w której doskonale współpracująca ze sobą sekcja rytmiczna Beggs – Blundell subtelnie wyciszała brzmienie utworu, by za chwilę dać pole do popisu wybuchającemu brzmieniowo zespołowi.
Całość koncertu zakończyło obowiązkowe i znakomite jak zwykle The Raven That Refused to Sing z animacją tak już kultową podczas występów Wilsona, że tylko jej pojawienie się na ekranie, jeszcze bez muzyki, wzbudziło entuzjazm.
Wiem, że zabrzmi to jak truizm, ale Steven Wilson naprawdę nie daje złych występów. I ten tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Bo był fantastyczny.
*- załączone do relacji zdjęcie zostało wykonane tuż po występie