The forth collaboration between former Japan members results in this intense ambient offering of perfectly-layered atmospherics. (The Music Week)
Tyle uczeni w piśmie z obcojęzycznych gazet. A teraz ja…
Na początek, parafrazując słowa Johna Keating’a: „Zdradzę wam tajemnicę [albo po prostu wypowiem prawdę oczywistą]: nie słuchamy muzyki dlatego, że jest ładna. Słuchamy jej, bo należymy do gatunku ludzkiego, a człowiek ma uczucia. Medycyna, prawo, finanse czy technika to wspaniałe dziedziny, ale żyjemy dla muzyki, piękna, miłości."
Stone To Flesh przy pierwszym spotkaniu od razu przykuła moją uwagę swą okładką. Ta tajemnica zmurszałych kamieni, cmentarnych posągów napoczętych przez czas, czai się nam za plecami niepokojem godnym… mistrza Beksińskiego. I jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, iż jest to projekt… Bill Smith Studio. Tak, tak, tego – nazwijmy go tak, choć słowo to grzęźnie mi w gardle – artysty, obdarzonego wyobraźnią iście kosmiczną (vide koszmarki Marillion i Genesis jego autorstwa). Tym razem jednak… niczego nie zepsuł. Uff i całe szczęście. Ale od początku.
Stone To Flesh to kolejna płyta ze stajni „okołojeżozwierzowej”. Wystarczy spojrzeć na skład zespołu oraz muzyków towarzyszących, by wiedzieć, co chłopaki zagrają. Hmm, a grają pięknie…
„Mother Londyn” początkowo niczym nie zaskakuje. Spokojne pasaże syntezatorów, spokojny śpiew Steve’a Jansena przywodzący na pierwszy rzut… ucha Davida Sylviana i te gwałtowne wtrącenia gitary akustycznej Wilsona. Dzięki takiej konstrukcji śmiało można ten utwór szufladkować do artrocka. Ech, nastrój niczym w No–Man… Po zmianie tempa jest jeszcze ciekawiej. Gdy nagranie „rozkręca się”, dostajemy prawdziwie szalone solo na harmonijce, wyciszone – niczym fale na wodzie – przez lekko jazzujący fortepian. Powraca spokojny śpiew Jansena i tnąca ciszę gitara Wilsona. Piękne nagranie.
„Sleepers Awale” rozpoczynają dźwięki klawiszy – można rzec – żywcem wzięte od Badalamentiego, co w połączeniu z marszową perkusją daje nastrój, delikatnie mówiąc, „superdziwny”. Aż spoglądamy za okno, czy w mroku nie czai się aby duch Laury Palmer. Ale nie – to nasze złudzenie szybko rozwiewa się i już towarzyszy nam feria elektronicznych dźwięków, wybitnie kojarzących się z Tangerine Dream, połączona z uderzeniami basu niczym Massive Attack (kto nie słyszy tego basu, lepiej niech zmieni kolumny). Zresztą cały utwór jest bardzo rytmiczny, tak jakby zespołowi „gdzieś się spieszyło”… Solo na gitarze oraz łomoczący bas nie dają usiedzieć spokojnie przy tym nagraniu. Końcówka to wrażenie pędzącego, elektronicznego pociągu połączone z odgłosami tropikalnej dżungli wygrywanymi na gitarze. Niby takie proste, a zakręcone co niemiara…
I co dalej…? Ano dalej mamy ambientowy początek „Riding The Backwards”, celtyckie brzmienie klawiszy i wspaniały dialog gitary oraz skrzypiec w części drugiej utworu. Utworu, który chyba najbardziej przypomina dokonania Davida Sylviana oraz … Roberta Frippa. Oczywiście ich „wspólne” dokonania. Ale to nie wada. Raczej miłe uzupełnienie. Polecam, pięknie grają. Sugestywnie i emocjonalnie.
„Swim There” zbudowany został na rytmicznym podkładzie, przypominającym dokonania Yanni’ego. Gdyby też ktoś obok postawił nagrania Isao Tomity, wcale by się bardzo nie pomylił. Ot, takie elektroniczne granie. Bardzo przyjemne.
Może muzyka ta nie tchnie specjalną troską o jutro. Sprowadza się raczej do podkreślenia nastroju chwili. Złapania słuchacza na domowym lenistwie, w fotelu. Nigdzie się nam nie spieszy, nie gonią żadne terminy, rachunki czy niedokończone projekty.
Z czystym sumieniem – polecam.