Brytyjska wytwórnia 4AD czasy największej świetności ma już chyba za sobą, jednakże od czasu do czasu zdarza im się uraczyć nas muzyczną perełką, która w niczym nie ustępują dokonaniom najbardziej utytułowanych wykonawców, związanych z tą oficyną. Taką perełką jest właśnie najnowszy album Blonde Redhead, jednej z najciekawszych obecnie grup nurtu szeroko rozumianej alternatywy. Zaczynali w 1993 roku od przesterowanych gitar i hałaśliwych dysonansów, by w siedem lat później, na albumie „Melody of Certain Damaged Lemons”, zastąpić je avant-popową melodyką i zwiewnymi, piosenkowymi aranżacjami utworów. Wtedy też po raz pierwszy spotkałem się z twórczością tego zespołu…
Najnowszy krążek – „Misery is a Butterfly” – wydaje się ukoronowaniem tendencji do łagodzenia brzmień i tworzenia nieco bardziej delikatnej i intymnej muzyki, jaką grupa obrała na poprzedniej płycie. Mamy tu bowiem po prostu jedenaście niezwykle urokliwych i podszytych melancholią piosenek. Tylko tyle… Dlaczego więc żadna inna płyta w tym roku nie wywołuje u mnie takich ciarek na plecach, jak właśnie ta?? Skąd tak silne oddziaływanie tych w miarę prostych utworów?? Nie wiem czy potrafię odpowiedzieć na te pytania, mogę jednak spróbować…
Muzyka na „Misery is a Butterfly” jest jak misterna pajęczyna utkana z drobinek dźwięku. To niezwykle krucha i ulotna konstrukcja, która potrafi jednak schwytać i całkowicie obezwładnić swoją ofiarę. Słodko-gorzkie melodie, neurotyczne smyki (dzieło znanego muzyka i kompozytora Eyvinda Kanga), dziewczęcy głosik Kazu i nieco zmanierowany wokal Amadeo – wszystko to składa się na dopracowaną do ostatniego szczegółu, ale też bardzo ludzką całość. Wszyscy bowiem, niezależnie od tego w jakiej fazie życia się znajdujemy, cały czas „uczymy się upadać” i może stąd płyta ta, przesiąknięta uczuciami jakich doznała Kazu po dość poważnym upadku z konia, tak dobrze odzwierciedla emocje, myśli i stany ducha wspólne nam wszystkim… Zwłaszcza, że zawartość „Misery is a Butterfly” pozostawia ogromne pole dla indywidualnej refleksji i odczuć słuchacza, dzięki czemu każdy może znaleźć w tych dźwiękach coś swojego i całkowicie osobistego. Tu nic nie jest podane wprost: poszczególne emocje wyłaniają się spomiędzy dźwięków w postaci delikatnych muśnięć, jakby niedopowiedzianych melodii, tak że płyta ta jest zarówno smutna i melancholijna, jak i bajkowa, rozmarzona, a nade wszystko piękna… tak jak życie właśnie.
Brzmi to wszystko może nieco banalnie, ale jest to po prostu jedna z tych płyt, po włączeniu których czas staje w miejscu, a pojawiające się dźwięki całkowicie pochłaniają moją uwagę… Czy można napisać coś sensownego o TAKIEJ muzyce??