Pierwszy album słabo niestety znanej amerykańskiej formacji dredg (koniecznie małą literą) zawsze kojarzył mi się z debiutem Radiohead. Podobnie jak oksfordczycy, dredg zaczynał od stosunkowo prostych form z miażdżącą dominacją gitar, z czasem zaś zawędrował w bardziej eksperymentalne - pod względem kompozycyjnym i brzmieniowym - rejony. Na szczęście muzycy znają umiar, i na fenomenalnym el cielo zachowali to, co najważniejsze: przejrzystość utworów i piękne melodie. Odnajdując złoty środek pomiędzy różnorodnością i jednolitym klimatem, nagrali pełen emocji, zwarty i bardzo przyjemny w odsłuchu album. W kwestii łagodniejszego el cielo odsyłam do recenzji Gancza, tymczasem zajmijmy się nie aż tak błyskotliwym i dojrzałym, czasem zaskakująco szorstkim, ale nie pozbawionym uroku leitmotif.

W przeciwieństwie do słynnych Brytyjczyków i ich Pablo Honey, debiut dredg jest godną uwagi pozycją, przeznaczoną przede wszystkim dla wielbicieli ambitnego rocka bogatego w piękne melodie (chowającego wszakże w zanadrzu pazury, które bardzo często wkraczają do akcji). Elektronika, bardzo prosta, żeby nie powiedzieć prymitywna, pojawia się w ilościach śladowych. Nie przeszkadza, ale i nie oferuje niczego specjalnego. Ten krążek zdecydowanie należy do żywych muzyków - ich wyobraźni i czystej energii, radośnie wyładowywanej na rockowym instrumentarium w kolejnych kompozycjach. Krótkie, melodyjne interludia "Movement" są zaś udanym zabiegiem nadającym albumowi ciągłość. Zarazem skutecznie urozmaicają jednolitą stylistykę utworów dłuższych.

W stosunku do drugiego albumu, który intensywnie poszukiwał oryginalnych środków wyrazu (dodajmy: nie bez sukcesu), znacznie więcej tu akcentów akustycznych. To pudłu rezonansowemu i dźwiękowi czystych strun, względnie nie potraktowanych efektami elektryków, krążek ten zawdzięcza mnogość subtelnych detali, swoistych mikroriffów. Wtrącane są one tu i ówdzie w toczącą się niczym walec, rozedrganą fabułę leitmotif, dyskretnie prowadzoną przez sugestywną perkusję i głęboki, lekko dudniący bas. To ów cudne szczególiki sprawiły, że w ogóle zainteresowałem się debiutem dredg i do dziś tych drobnostek ze zniecierpliwieniem wyczekuję. Wsłuchując się tymczasem, nie bez radości, w surowe, przesterowane gitary, które wypełniają album od początku do końca. Zaręczam, że ci artyści potrafią pokazać, jak za pomocą muzyki skutecznie (ale nie odstręczająco!) manifestować wypływająca prosto z wzburzonego serca złość. Szczególnie, gdy sugestywny wokal ginie gdzieś w tle, a zza brudu bliskich dezintegracji instrumentów do głosu dochodzi pełen gniewu krzyk.

W moim odczuciu balans między łagodną i ostrą stroną albumu jest jednak doskonale zachowany, nawet jeśli obiektywny wskaźnik wykazałby zdecydowaną przewagę ciężkich gitar. Szczerze nie przepadam za większością punkowych, jak i okołogrunge'owych wydawnictw. Podobnie z czysto gitarowym graniem. Stąd wniosek, że leitmotif musi kryć w sobie coś specjalnego. Być może w ogóle niezauważalnego, a może tylko dla mnie - zasłuchanego w pełne emocji melodie - zbyt dobrze ukrytego. Nieważne! Istotne, że to coś zaledwie półgodzinny leitmotif wyróżnia i czyni z każdym kolejnym przesłuchaniem bardziej atrakcyjnym. I za ów nieuchwytną tajemnicę, jestem tym przebiegłym, ale jakże wiarygodnym w swej twórczości, Amerykanom niezmiernie wdzięczny.