Szczerze powiedziawszy, od jakiegoś czasu zaczynałem powoli tracić nadzieję, że jeszcze jakiekolwiek nowe wydawnictwo spod znaku „klasycznego” art-rocka będzie w stanie mnie zachwycić... W tym roku było z tym naprawdę krucho: krążki uznanych wykonawców rozczarowywały, a – ciekawie się zapowiadającej – świeżej krwi również nie odnotowałem. Przez ostatnie miesiące targały mną więc sprzeczne uczucia i wątpliwości: czy po prostu mamy do czynienia z wyjątkowo kiepskim rokiem dla progresywnego grania, czy też moja muzyczna wrażliwość na tyle się zmieniła, że nie znajduje w tym stylu już nic dla siebie?? Na szczęście w samym środku kryzysu udało mi się usłyszeć dwie płyty, które w zasadniczy sposób zrewidowały moje stanowisko w powyższej kwestii. Jak łatwo się domyślić jedną z nich jest recenzowany tu, debiutancki album formacji The Amber Light…
Grupę tą tworzy czterech młodych muzyków: pochodzą z Niemiec i grają ze sobą od zaledwie czterech lat. Ich jedyne dokonanie to wydana własnym sumptem EP-ka: „As They Came They Slightly Disappeared”, która choć trafiła tylko do wąskiego kręgu odbiorców, zebrała wszędzie bardzo pozytywne recenzje. Niedawno natomiast światło dzienne ujrzał pełnowymiarowy debiut formacji, który choć nagrany dla małej i niezależnej wytwórni, ma szansę przysporzyć jej sporo nowych zwolenników. Tym bardziej, że jest to naprawdę świetny materiał!
Generalnie „Goodbye to Dusk, Farewell to Dawn” zaliczyć można do gatunku albumów, który – z przymrużeniem oka – określiłbym jako „progresywne smęty”. Muzykę na nim zawartą charakteryzuje bowiem melancholijna aura, głębia i ciepłe, nieco nostalgiczne brzmienie. Dominują momenty bardzo spokojne i wyciszone, a jednocześnie silnie i wyraziście nasycone emocjami. Dużo tu akustycznych gitar, rozmytych plam klawiszy, długich nastrojowych solówek… Intymna atmosfera i hipnotyczny magnetyzm tych nagrań karzą przywołać nazwy takich grup, jak Talk Talk czy Sigur Ros, jednakże muzyka The Amber Light jest od nich nieco bardziej melodyjna i przystępna. Jedynym, acz interesującym, wyjątkiem w tej dość minimalistycznej koncepcji jest utwór „Gangsters” – bazujący na cięższym brzmieniu gitar, zaskakuje nieoczekiwanymi zmianami tempa i jazzującym klimatem. W nim chyba najbardziej słychać wpływy Van Der Graaf Generator, do których to przyznają się i sami muzycy. Poza tym kawałkiem mamy jednak w przeważającej większości do czynienia z graniem spokojnym, acz niezwykle wyważonym i wysmakowanym – każdy dźwięk ma tu swój czas i miejsce, pojawiając się właśnie w tym momencie, w którym pojawić się powinien.
Świetnie też w roli wokalisty sprawia się lider grupy – Louis Gabbiani, którego - miejscami nieco „Hogarthowska” – maniera śpiewania doskonale oddaje dramaturgię nagrań. Mamy tu więc do czynienia z prawdziwym muzycznym diamentem, aczkolwiek z jedną, malutką skazą... Otóż wydaje mi się, że „Goodbye to Dusk, Farewell to Dawn” jest trochę zbyt rozciągnięta w czasie i w dwóch końcowych utworach robi się już nieco jednostajnie. Myślę jednak, że dzięki nastrojowej i z pietyzmem budowanej atmosferze, zwolennikom tego typu grania, nie powinno to specjalnie przeszkadzać.
Największe dokonanie The Amber Light polega więc chyba na tym, że udało im się stworzyć album zróżnicowany i niebanalny, nie tracąc przy tym spójności i silnego nasycenia emocjonalnego utworów. Album, podczas słuchania którego nie tylko chłonie się atmosferę, ale i z zapartym tchem przysłuchuje kolejnym wyłaniającym się dźwiękom. Zamiast silić się na błyskotliwe podsumowania, napiszę po prostu, że jest to najpiękniejszy art-rockowy krążek jaki słyszałem od dłuższego już czasu. Zanim więc ogłosicie Państwo „Marbles” płytą roku, koniecznie posłuchajcie „Goodbye to Dusk, Farewell to Dawn” – jest to bowiem pozycja, która może mocno namieszać w końcowych zestawieniach…