Tim Donahue nie należy do pokolenia najmłodszych gitarzystów. Mimo, że bostońską kuźnię talentów Berklee Collage of Music ukończył około dwadzieścia lat temu cały czas tworzy w cieniu tych największych. Mało kto zdaje sobie sprawę, iż Madmen & Sinners jest już szóstą płytą artysty ( w tym jedna soundtrack oraz jedna z Paulem Rogersem). Tak naprawdę pewną popularność Donahue zdobył jedynie w Japonii. Niezwykłość Tima polega przede wszystkim na fakcie, iż jest on wirtuozem tzw.”fretless guitar”. Nie tylko opanował do perfekcji sztukę grania na tym rzadkim instrumencie ale i sam zaprojektował wiele jej modeli. Owszem bas w postaci „fretless” jest często spotykany, jednak gitara tego typu budzi nie lada sensację. Niezorientowanym przypomnę. Gitary typu „fretless” charakteryzują się m.in.brakiem progów na gryfie (np.jak skrzypce).....każdy kto chociaż raz w życiu popełnił nieśmiertelną „Dianę” przy ognisku zdaje sobie sprawę jak trudno grać na czymś takim:-).
Po stylistycznym przemierzeniu wielu zakątków bezkresnego muzycznego oceanu Tim tym razem zawinął do progresywnego i na dodatek metalowego portu. Trudno powiedzieć czy fakt kolaboracji z Jamesem „Serkiem” LaBrie wymusił takowe granie czy też odwrotnie – formuła albumu wymyślona przez pana Donahue kazała zatrudnić DreamTheaterowego frontmana. Niestety (lub stety) mocniejsze progresywne dźwięki plus wokal Serka budzi jednoznaczne skojarzenia. Oczywiście mi to nie przeszkadza:-). Musze przyznać, że efekt jest ciekawy. Co prawda owa „fretless guitar” brzmi troszkę jakby „brudnawo”, a i całościowe brzmienie jest jakby „zza kotary”. Tu i ówdzie pojawia się także elektronika równie zgrabnie obsługiwana przez samego Tima. Koniecznie należy podkreślić obecność za bębnami Mike’a Mangini znanego ze współpracy z panem Vai’em, Extreme czy Anihilator.
Album otwiera typowy „dreamowy” progmetaler w postaci Million Miles, po którym następuje chwilka odpoczynku przy dźwiękach ballady Let Go rozpływającej się w organach i delikatnym głosie Jamesa. My Heart Bleeds to utwór pełen niepokoju, z lekko ambientowym wstępem i zniekształconą wokalizą. Po nim następuje mój ulubiony, kipiący energią Feel My Pain. Zadziorne riffy, których faktura może odrobinkę kojarzyć się z ostatnią płytą DT Train Of Thought. Morte Et Dabo jest rozmarzoną symfonią chórów gregoriańskich przechodzącą w obdarzony siarczystym groove’m rozbudowany Children Of The Flame. Wbrew tytułowi kolejny track, melodyjny The End nie kończy płyty. Przed nami jeszcze trzy kawałki. Balladowy, obdarzony przebojową melodią Wildest Dreams, ostry, najeżony technicznymi wygibasami Master Of The Mind oraz piętnastominutowy tytułowy Madmen & Sinners. Utwór ten charakteryzuje się niesamowitą dramaturgią i nastrojem – od akustycznej, lekko onirycznej zwiewności po pełen popis niesamowitych możliwości „fretless guitar”.
W tym miejscu należy donośnym głosem przyznać, że James LaBrie wypada ostatnio w „pozadreamowych” projektach baaaardzo dobrze (m.in.Frameshift, Ayreon). Mimo, że pewna maniera wzbudza w niektórych kręgach wiele dyskusji należy on do jednych z najbardziej charakterystycznych i fachowych „progowych” wokalistów. Słychać również, że nie jest głuchy na konstruktywną krytykę i najwyraźniej koryguje denerwujące przypadłości:-).
Czy warto kupić Madmen & Sinners? Z pewnością nie jest to płyta wybitna, która osiągnie status kultowej. Ma jednak wiele zalet mogących zwrócić uwagę fanów progresywnego łomotu. Znajdą się jednak zapewne i tacy dla których będzie lekko nużąca.......