Cydonia zapewne kojarzy się każdemu z rejonem na Marsie, na powierzchni którego czujne oko ziemskich latających maszyn odkryło dziwne budowle przypominające do złudzenia egipskie piramidy oraz twór budzący niespokojną wyobraźnię zwolenników science-fiction o kształcie.........twarzy ludzkiej. Gdyby okazało się, iż w tym rejonie zamieszkuje jakakolwiek istota to zapewne mówilibyśmy o niej Cydończyk. Mimo, że jesteśmy na Caladanie, to nie zajmuje się tu problematyką fantastyczną:-) Powyższy wstęp dotyczy dziwnej nazwy bohatera niniejszej recenzji - zespołu Cydonian.
Chociaż „Estranged” jest debiutanckim albumem niemieckich „prometalurgów”, nie należą oni do muzycznych „gołowąsów”. Korzenie Cydonian sięgają bandu Nightingale, z którym to gitarzysta Tony Berger i wokalista Mike Gerold nagrali dwie całkiem udane płyty. Ulegając fascynacji twórczością Queensryche, Symphony X, Pantera, Rammstein i Devin Townsend oraz dokooptowując trzech nowych muzyków, wyżej wymienieni powołują do życia „Cydończyka”. Album powstawał dość długo, bo około roku. Jak twierdzi Tony Gerold, zespół nie musiał się specjalnie spieszyć, zatem skoncentrowano się na eksperymentowaniu z brzmieniem oraz na zwykłej zabawie muzyką. Efekt, jaki mamy okazję podziwiać, jest dość intrygujący i kontrowersyjny. Z jednej strony można zachłystywać się oryginalnym i nowatorskim podejściem do progmetalu, z drugiej jednak strony bez problemu konstruuje się zarzuty o nadmiernym eklektyzmie i kompletnym braku spójności. Przyznaję się bez bicia, iż sam po n-tym przesłuchaniu popadam ze skrajności w skrajność w ocenie „Estranged”. Dlaczego? Pokrótce postaram się opisać moje rozterki. Otwierające wydawnictwo kompozycje „Tranceformation” i „Distance”, z niesamowicie tęsknym i epickim początkiem tej pierwszej, to połączone formy muzyczne, których wielowątkowość i mnogość pomysłów mogłyby stanowić szkic co najmniej tuzina progowych albumów. Jest tu wszystko. Metalowa drapieżność, wspomniana wcześniej tęsknota, tworzące nastrój niepokoju sample oraz wszędobylski na płycie, symfoniczny rozmach. Denerwujący jest moim daniem uporczywie powracający klawiszowy „lightmotif” grany przy użyciu niby to orientalnego brzmienia, które wypada niestety bardziej infantylnie niż egzotycznie. Znakomity „Exit 2 Eden” rozpoczyna się bardzo chaotyczne, co po paru taktach okazuje się zwykłą iluzją. „Rozlewający się” wręcz symfoniczny progmetal, a nawet progpowermetal, oraz zaskakujący zwrot akcji po drugiej minucie utworu mogą wprowadzić słuchacza w stan euforii bądź totalnej konsternacji. Wszystkiego dopełnia unoszący się dyskretnie duch eksperymentu, którego sztandarowym trickiem są oczywiście sample. I znowu najbardziej kontrowersyjną rzeczą wydaje się być brzmienie klawiszy. Raz dumne i potężne, by po chwili stać się „knajpiarskim” lub ocierającymi się nawet o autoironię. Doprawdy dziwna mieszanka. I w tym miejscu następuje zaskoczenie. Gdy już po pierwszych trzech kawałkach wydaje się nam, że wiemy o co chodzi w muzyce „Cydończyka”, następuje kolejna, jakże inna odsłona zespołu. Znajomo brzmiący, marszowy, żeby nie powiedzieć, „szantowy” „Dutch Mountains” okazuje się być coverem starego hitu holenderskiej formacji The Nits. Hmmm..............znowu progmetalowy cover???? Doprawdy nie wiem, po co. Tony Gerold z rozbrajającą szczerością wyjaśnia, iż jedynym powodem nagrania tego numeru był fakt, iż jako jedenastolatek uwielbiał podśpiewywać go podczas podwórkowych zabaw. Niestety, takie uzasadnienie nie satysfakcjonuje mnie do końca, jednakże zapewne znajdą się tacy, którym utwór ten się spodoba. Na szczęście po nim następuje IMO kulminacja albumu w postaci arcypięknej ballady „Present Moment”. Wydaje mi się, że jest ona na wskroś niemiecka. Oczywiście nie myślę tutaj o folklorze naszych zachodnich sąsiadów, wypełnionym po brzegi chmielowymi specjałami, skórzanymi spodenkami i przysłowiowym „wurstem”:-) Pisząc „niemiecka” mam na myśli wspaniałe nastrojowe utwory wychodzące spod pióra gigantów takich jak Vanden Plas czy Superior. W przypadku Cydonian mamy do czynienia nawet z czymś jeszcze. Doprowadzono tu do granic możliwości quasis-symfoniczny środek wyrazu w postaci patetycznych klawiszy, supermelancholijnej linii melodycznej oraz odpowiednio dawkowanej dramaturgii, której zwieńczeniem jest znakomite solo gitarowe. Zakończenie w postaci pianina z szumiącym morzem w tle dopełnia tylko całości. Świetny numer. Kolejny utwór „General next to God” nie uspakaja bynajmniej naszych niepokojów obudzonych muzyką Cydonian. Oto zagrany niby to z przytupem riff, po którym następuje zwrotka ze znakomitym gęstym basem w tle. No i refren.........odśpiewany chóralnie przez wokalistę z grupką niewiast w tle. Początkowo zestawienie to wydaje się śmieszne, jednakże po paru przesłuchaniach ulegamy tej melodii i zanim się zorientujemy, już należymy do wspomnianego chóru wykonawców. Mało tego. Kolejna kontrowersja. Zakończenie „Next to God” wieńczy.....................rapowanie (!!!) Można w tym momencie z obrzydzeniem wyłączyć odtwarzacz lub z zainteresowaniem podkręcić potencjometr głośności. Przyznaję ,że w zależności od nastroju wykonuje obie czynności. Okazuje się jednak, że nie wyłączenie „cdplayera” zostaje wynagrodzone doprawdy zacnym, aczkolwiek równie kontrowersyjnym utworem „Mice ELF”. Trzaski starej płyty, muzyka Vivaldiego i szalona lawina powermetalowych gitar. To jednak nie powermetal. Niezłe riffy, symfoniczne klawisze i rzecz powalająca mnie na łopatki: zapierające dech w piersiach solo, którego podziały i technika zmuszają szczękę do nienaturalnego pułapu. To się musi podobać. Zderzenie tej wspaniałości z dość dziwną linią melodyczną zwrotki może być tu właśnie przedmiotem sporu. Na szczęście kolejny utwór niesie odrobinę uspokojenia w postaci instrumentalnego (nie licząc samplowanych fragmentów przemówień) ukłonu w stronę Martina Lutera Kinga. Mimo, że wspomniany numer początkowo wydaje się zbędny po paru odsłonach odnosimy wrażenia wprost przeciwne. „Black Sun” to lekko orientalny kawałek z gęstą fakturą zwrotki i niezłym refrenem. Gdyby nie zaskakujące zwolnienie byłby to typowy „twardoriffowy” rocker. Dziesiąty utwór na płycie to kolejna nastrojowa ballada „Waiting for a star”. Po raz kolejny okazuje się ,że Niemcy wypadają bardzo przekonywująco w roli progmetalowych bardów. Kolejny numer to.......................zaraz, gdzie jest kolejny numer? Co to za dziwny żart.................niemożliwe. To już koniec???? Niestety. Minęło zaledwie niecałe 38 minut i już jesteśmy zmuszeni rozstać się z muzyką Cydończyka. A przecież wydawało się, że „Waiting for a star” obiecywało następne wrażenia. Niesamowite poczucie niedosytu. Czy to zabieg celowy, czy płyta jest po prostu niedokończona ? Jak widać pytanie to nie jest jedynym cisnącym się na usta po lekturze „Estranged”. Mimo wysokiej dwucyfrowej liczby przesłuchań tego albumu ciągle nie wiem, czy Cydonian jest nowym, obiecującym zjawiskiem sceny progmetalowej, czy też jest jednostkowym wybrykiem byłych członków Nightingale. Nie wiem również, czy wybuchowe zestawienie symfonicznego rozmachu z elementami niebezpiecznie zbliżającymi się nawet do kiczu jest przypadkowe, czy też jest perfidnie przemyślaną artystyczną prowokacją. Przykro mi. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, ale może właśnie o to chodzi.............................. Jeżeli nie obawiacie się śmiałych wypadów w niezbadane rejony Marsa posłuchajcie tego albumu.