O tym, że moi ulubieńcy z Barclay James Harvest wydali album koncertowy dowiedziałem się przez przypadek, przeglądając aukcje na allegro. Już pierwszy rzut oka na okładkę oraz listę utworów dał mi impuls do tego, by bez zbędnej zwłoki dołączyć ten album do swojej kolekcji. Po pełnym napięcia oczekiwaniu album trafił w końcu w moje ręce. Radość pomieszana z zaciekawieniem sprawiła, że serce mi szybciej zabiło na myśl o czekającej mnie muzycznej przygodzie. Kiedy więc włożyłem CD do mojego odtwarzacza, pozwoliłem objąć się muzyce spod znaku rockowego motyla...
Zanim jednak przejdę do omawiania poszczególnych utworów, pozwolę sobie na małą dygresję o okładce albumu, która przedstawia zachód słońca nad jakąś doliną. Od razu zrozumiałem symbolikę tej grafiki, której autorem jest sam lider BJH, basista Les Holroyd. Okładka jest nawiązaniem do początków kariery Barclayów, kiedy to w 1968 roku wydali singiel zatytułowany "Early Morning" (1968). W roku 2016 mija dokładnie 50 lat od momentu, kiedy panowie John Lees, Les Holroyd, Stuard Wolstenholme i Melvin Pritchard spotkali się i założyli zespół. Okładka albumu "Retrospective" sugeruje zbliżający się nieuchronny koniec zespołu, bowiem tak jak każdy dzień bierze swój początek od poranka, tak kariera BJH kończy się muzycznym zmierzchem.
Czym jednak wyróżnia się ten czternasty już(!) w karierze grupy album koncertowy od pozostałych? Odpowiedź stosunkowo jest prosta: przede wszystkim listą utworów. Zawiera on bowiem songi, które nigdy wcześniej nie trafiły na żaden inny poprzedni album z zapisem koncertu zespołu. I właściwie wszystkie to są utwory, które szczególnie lubię (np. proekologiczny "Who do we think we are", czy też podniosły "Time of our lives", czy pogodny "Welcome to the show"). Na album trafiły również dwa bardzo ciekawe utwory premierowe: podniosły "Fly away" i przebojowy "Tonight's gonna be night".
Analizując zawartość albumu można dojść do wniosku, że BJH bardzo starannie podeszło do zagadnienia wyboru utworów na ten jubileuszowy koncert, bowiem repertuar jest bardzo przekrojowy - od lat 70-tych, w których królowały podniosłe pieśni (z tego okresu wybrano aż 6 utworów), poprzez lata 80-te, w których dominowała muzyka miła dla ucha, z tendencją do ocierania się o pop, czy pop rock (z tego okresu wybrano 3 utwory), aż do lat 90-tych (następne 3 utwory) i współczesnych, gdzie wszystkie wypracowane elementy przez jakże długą karierę, zostały sprytnie wplecione i przyobleczone w nowoczesną formę (z tego okresu wybrano kolejne 3 utwory). Zastrzeżenia budzi dla mnie fakt braku obecności wielkiego przeboju kwartetu - utworu "Berlin". Jednak nie jest to zbytnio duży mankament, zważywszy na to, że zamiast niego, słuchacz dostaje utwory, których zespół nigdy do tej pory nie zagrał na żywo.
Już odpalając pierwszy utwór pt. "Intro" czuję, że to będzie kolejny Wielki Album tego zespołu. Pierwsze dźwięki szybko zbudowały nastrój pełen wyczekującego napięcia. Utwór od razu skojarzył mi się z początkiem koncertu z 1976 r., kiedy przed pierwszym utworem ("Child Of The Universe"), zespół zbudował klimat wypełniony stopniowaną atmosferą grozy i niepewności. Pod koniec Intra usłyszałem komputerowo przetworzone słowa Lesa Holroyda:
"All around we're caught in the light of a thousand suns
Riding the wind of eternal years
Watching the Earth die before our eyes
Hearing the world crying in our ears".
Już wiedziałem, jaki utwór za chwilę będzie zagrany.
"Who do we think we are" - już od pierwszych dźwięków ciary przeszły po moich plecach. Jest to jeden z moich największych faworytów, których do tej pory nie miałem okazji słuchać w wersji live. Zwróciłem w tym utworze uwagę na o wiele prostszą grę perkusji w porównaniu z wersją studyjną, do tego świetne harmonie wokalne, którymi "Who Do We Think We Are" jest wypełniony, choć w obecnej wersji live są różne od oryginału. Mimo, że wokal prowadzi przez cały koncert basista Les Holroyd, to od pierwszego utworu na pierwszy plan wysuwają się melodyjne i pełne prawdziwej rockowej werwy, solówki gitarowe Michaela Byrona-Hehira.
Po tak świetnym wprowadzeniu czas na kolejny rarytas w postaci podniosłej pieśni "Time Of Our Lives", która została tu zaaranżowana w bardziej podniosłym tonie, niż w wersji studyjnej. Jedynie brakuje mi nieco ekspresji w głosie lidera, Lesa Holroyda, który po prostu odtwarza słowa piosenki. Brakuje mi tu większego emocjonalnego zaangażowania wokalisty. Kolejny utwór to prawdziwa podróż do czasów świetności BJH - "Victims of circumstance" - niegdyś hit nr 1 we Francji, w wymowie utwór antywojenny, którego słowa nic nie tracą ze swojej aktualności, mimo ponad 30 lat na karku. Aranżacja i nastrój utworu zbytnio nie odbiega od oryginału.
Po ciekawym zakończeniu, dostaję kolejny utwór, mogący spokojnie szturmować listy przebojów, miłosny "Sip Of Wine". Oryginalnie wydany na najlepszym albumie studyjnym "XII" z 1978 roku. W obecnej wersji koncertowej urozmaicono w sposób bardzo ciekawy grę perkusji o dodatkowe, smakowite wypełnienia, a gitarzysta Michael Byron-Hehir podlał całość soczystym sosem wspaniale brzmiących i jakże odświeżających ten utwór, solówek gitarowych. Radość z grania muzyki słychać w każdej nucie tego utworu!
Kiedy zespół zaserwował kolejne ciekawe intro, byłem ciekaw w jaki sposób rozwinie jego temat tak by przeszedł płynnie w kolejny utwór. Starannie budowany nastrój instrumentami klawiszowymi i delikatną grą gitary nie zdradza, jaki utwór zacznie się jako następny. Dopiero kiedy perkusista zaczyna wybijać charakterystyczny groove, wiedziałem że właśnie się zaczyna. "Ring Of Changes", którego początek został w znakomity sposób odświeżony. Mimo, że zespół niezmiennie gra ten utwór od ponad 10 lat, ciągle dodaje do niego nowe, świeże elementy, co nasuwa mi myśl, że jest coś fenomenalnego w fakcie, że mimo iż zespołowi w tym roku stuka 50 rok grania na scenie muzycznej, nadal potrafi wykrzesać z siebie jeszcze coś nowego! Po tym jakże ciekawym utworze następuje akustyczny set, w którym zespół zagrał z rzędu cztery utwory, których nigdy do tej pory nie grał na żywo ("Welcome To The Show", "Crazy City", "Poor Boy Blues" i "Friend Of Mine").
"Welcome To The Show" to utwór, o którym myślałem, że nigdy nie zostanie zagrany w wersji live, a już tym bardziej, że trafi na album koncertowy. W tym jednak przypadku sprawdza się powiedzenie: nigdy nie mów nigdy. Powiew świeżości przynosi użycie instrumentów akustycznych (w tym m.in. banjo, dwóch gitar akustycznych i tamburyna), których wspaniałe solówki przeobrażają cały utwór w akustyczne muzyczne złoto. Następnie pora na prawdziwego klasyka w postaci "Crazy city". Utwór ten już był grany na modłę progresywną, hardrockową, a nawet orkiestrową. Przyszła więc pora na modłę akustyczną, w której aż jeży się od arcyciekawych solówek na gitarach akustycznych.
"Poor Boy Blues" to kolejna niespodzianka, bowiem utwór nigdy do tej pory nie był grany na żywo. Czekał aż 42 lata na swoją kolej. Ten miłosny song wspaniale porwał publiczność podczas omawianego koncertu. "Friend Of Mine" to ostatni "akustyk", po którego wykonaniu zespół był bardzo entuzjastycznie oklaskiwany przez niemiecką publiczność.
Po zakończonym akustycznym secie przychodzi pora na muzyczne pociski najgrubszego kalibru. Pierwszym jest premierowy "Fly Away" - natchniona pieśń, pełna muzycznej głębi, która od pierwszych dźwięków zawładnęła moim sercem. Tak potrafią grać tylko nieliczni, a Ci którym nie jest to dane, mają możliwość uczenia się od Mistrzów. Tym utworem zespół udowadnia, że jest po prostu Wielki! Od samego początku poczułem ciary na plecach. W warstwie tekstowej zespół mówi o potrzebie pogodzenia się z własną przeszłością i sensie walki o własne marzenia. Aranżacja, nastrój w pewnych momentach przywodzi mi na myśl skojarzenia z niektórymi balladami Pink Floyd. Jest to zarazem najdłuższy utwór na płycie i jeden z najdłuższych w historii BJH (niewiele ponad 10 minut absolutnie natchnionej muzyki). I również najjaśniejszy punkt na całej płycie! Za każdym razem korci mnie, by zapętlić odtwarzacz na tym utworze!
Po tym utworze przychodzi kolej na rozgrzanie publiczności prawdziwymi rockerami. Rozpoczyna się od niewinnego intra, które płynnie przechodzi w "Love on the line", w którym dominuje szybki rytm, chwytliwy refren i agresywne gitarowe solówki. Następnie publiczność dostaje kolejny potężny zastrzyk energii w postaci "That was then, this is now" - kolejny rocker z rewelacyjnego albumu "Revolution Days" (2002) z chwytliwym, przebojowym refrenem, tutaj z dodatkowo z urozmaiconą i bardziej agresywną niż na oryginale, grą na perkusji, która podkręciła tempo w stosunku do oryginału. Nastrojem utwór przypomina mi trochę "Money For Nothing" grupy DIre Straits. Prawdziwa rockowa petarda!
Zespół nie zwalnia tempa, bo oto zaczyna grać "Tonights gonna be night" - jednocześnie drugi premierowy song. Zaczyna się solówką podobną do początku "Summer Of 69" Bryana Adamsa, po którym włącza się cały zespół. Melodia od samego początku jest bardzo nośna, chwytliwa, bardzo przebojowa, nieco przypominająca największe przeboje wspomnianego sympatycznego Brytyjczyka o ochrypłym głosie. Z całą pewnością utwór jest silnym kandydatem na radiowy hit, Utwór do samego końca trzyma tempo, by w wielkim stylu i z prawdziwym przytupem zakończyć się. W efekcie zespół był gorąco oklaskiwany przez zachwyconą kilkutysięczną publiczność. Cały koncert podsumowują dwa klasyki z repertuaru BJH. Podniosły "Hymn", którego tekst jest o narodzinach Jezusa Chrystusa, oraz największy przebój singlowy BJH "Life Is For Living". Po nim zespół schodzi ze sceny, oklaskiwany przez mocno rozentuzjazmowaną publiczność. I co tu dużo mówić, zasłużył sobie na uwielbienie fanów.
Podsumowując cały album mogę powiedzieć, że nawet po 50 latach na scenie muzycznej zespół udowadnia, poprzez odświeżone wersje swoich utworów oraz utwory premierowe, że nadal jest w wielkiej formie, a muzyka jest tą dziedziną działalności ludzkiej, której grupa poświęciła się bez reszty. I to słychać w każdym zagranym utworze, do którego jakości wykonania nie mam żadnych zarzutów. Doczepić się mogę jedynie do braków w repertuarze koncertu takich klasyków jak "Mocking Bird", czy "Berlin". Zważywszy jednak, że zespół zaserwował prawdziwą ucztę, złożoną ze smakowitych potraw, których nigdy nie serwował, jestem w stanie mu to wybaczyć. Jeśli więc ma to być ostatni w historii album BJH, grupa pożegnała się z publicznością w wielkim stylu, pokazując, że wielkość to wartość, o którą można, warto i trzeba walczyć codziennie. A nagrodą jest prawdziwa satysfakcja oraz pamięć pokoleń, która nie ginie wraz ze śmiercią artysty. Można sobie jedynie życzyć, by znaleźli się godni następcy wśród współczesnych artystów, czego sobie i wszystkim muzycznym fascynatom życzę!