Luminare to nowa formacja w stajni Lynx Music. Jak wynika z informacji znalezionych w sieci to krakowski projekt, którego liderką jest grająca na instrumentach klawiszowych wokalistka oraz autorka słów i muzyki , Martyna Węgrzyn. Recenzowana niżej płyta jest pełnowymiarowym debiutem Luminare, niemniej pod tym szyldem w sierpniu 2022 roku ukazała się już EP-ka zatytułowana Fullness. Na niej za słowa, muzykę i wykonanie odpowiadała wyłącznie wspomniana Węgrzyn, była to też nieco inna propozycja muzyczna, niż ta pomieszczona na tegorocznym debiucie. Bo sześć kompozycji łączyło śpiew artystki z dużą dozą elektroniki oraz intensywnego rytmu, wkraczających na pola muzycznej alternatywy i trip-hopu.
I przyznam otwarcie, że po wysłuchaniu tej debiutanckiej płyty jestem nieco zaskoczony. I to raczej negatywnie. Bo wymienione wyżej Fullness (którego posłuchałem dopiero po zapoznaniu się z Luminare!) ma w sobie, mimo pewnych debiutanckich wad, coś z muzycznej, także kobiecej niepokorności. Coś, co sugeruje, że autorka poszukuje własnego „ja”…
Tymczasem na Luminare dostajemy 40-minutowy album zagrany już w pełnym, rockowym (i nie tylko rockowym) składzie, utrzymany w klimacie klasycznego, nostalgiczno-pastelowego artrocka z kobiecym wokalem. Materiał, który mnie nie przekonuje, bo jest zachowawczy i przenosi mnie w świat, który także na naszym podwórku jest doskonale znany - w lata dziewięćdziesiąte XX-wieku i pierwszą dekadę wieku XXI. Wszak obcując z Luminare słyszę odniesienia do Quidam, Albion, czy późniejszego płockiego Anamor.
Plusem są oczywiście wyraźnie eksponowane figury skrzypcowe, autorstwa Małgorzaty Gołębiowskiej (bardzo ładny finał Kamieni), czy wykorzystanie waltorni (Jan Żurek), jednak w samym brzmieniu, ale też i w partiach wokalnych, sporo jest jeszcze takiej bojaźliwości i niepewności (patrz Filtry). Niektórym kompozycjom brakuje spójności (np. wieńczące utwór Życie gitarowe solo brzmi jakby było doklejone i gryzie się z atmosferą kompozycji). Podobnie jak „wsadzona” w środek, niespełna trzyminutowego, O czym nie mówią gitarowa, solowa tyrada, która zaczyna się jak pełna emfazy artrockowa forma, przed którą fani stylu za chwilę wręcz uklękną… a okazuje się czymś niedopieszczonym, bez przełomowych momentów.
Cóż, to niewyrazisty i mało oryginalny debiut, dla ortodoksyjnych fanów takiego grania, choć jego plusem są niewątpliwie spójność i pewna muzyczna jednorodność, skrzypcowa zwiewność i lekkość oraz kilka dobry melodycznych tematów. Warto też docenić ciekawą okładkę autorstwa Julii Piwowarczyk.