Przyznam otwarcie, że do tego roku nie słyszałem o formacji Łysa Góra. Grupa jednak trafiła pod skrzydła poznańskiego Oskara - kojarzonego z szeroko rozumianym rockiem progresywnym - i tak oto jej nazwa coraz częściej zaczęła mi towarzyszyć.
Z tekstów promocyjnych wyniosłem, że ten powstały ponad dziesięć lat temu w Piasecznie folkowy zespół ma dwa oblicza: ciężkie, metalowe oraz bardziej subtelne, akustyczne, z szeroką gamą dość różnorodnych i mało rockowych instrumentów. Ponadto ma już naprawdę bogaty dorobek - kilka wydawnictw i przede wszystkim mnóstwo koncertów.
To co tworzy Łysa Góra wpasowuje się oczywiście w rosnącą szybko popularność muzyki folkowej łączonej z rockowym graniem. Także i mnie coraz częściej w ostatnich latach zdarza się pisać na naszych łamach o podobnych stylistycznie płytach (Mariusz Duda, Michał Wojtas, czy Music Inspired by Slavs, o którym przyjdzie niebawem napisać). A jednak Łysa Góra zrobiła na mnie wyjątkowe wrażenie i kupiła pewną oryginalnością.
Bo dawno nie słyszałem tak zgrabnie i intuicyjnie połączonej muzyki etnicznej o ewidentnie słowiańskich korzeniach (podkreślonych nie tylko białym śpiewem ale i tekstami w rodzimym języku) z soczystą, krwistą, progmetalową formą! Praktycznie wszystkie kompozycje, zwykle wielowątkowe i niekrótkie, oscylujące w granicach siedmiu minut, są przemyślane i nie ma w nich efektu klejenia ze sobą na siłę nieprzystających elementów.
Bardzo ekspansywnie grająca sekcja rytmiczna, którą trudno oskarżyć o jakąś monotonię w metrum (Paweł Piotrowicz i Krystian „Krystek” Jędrzejczyk), robi świetną bazę i szkielet pod przeciężkie riffy ale i pełne rozmachu partie skrzypiec, czy wreszcie folkowe zaśpiewy Doroty Filipczak-Brzychcy. A jest jeszcze rzecz kluczowa. Wszystkie numery mają bardzo ładne, zapamiętywalne, choć wcale niebanalne melodie. Czasami, w pewnych zwolnieniach, jest w nich taka słowiańska nostalgia oraz romantyczność.
Celowo nie piszę tu o poszczególnych kompozycjach, bo album podoba mi się jako całość. Praktycznie cztery otwierające album i stanowiące jego połowę utwory (W ogniu świat, Wdowa, Wiedźma bimbrownica, Morowa dziewica) są dla stylistyki płyty bardzo reprezentatywne. Ktoś kochający taką skoczną śpiewność i dość atrakcyjny do śpiewania tekst wybierze Wiedźmę bimbrownicę, inny, lubujący się w klimacie melancholii i przestrzenności, wybierze piękną Morową dziewicę. A to nie wszystko, bo jest jeszcze gęsta i trochę Closterkellerowa Wolność, zaskakujące Porzeczkowe wino, mogące przyciągnąć i fanów piosenkowości i ciężkiej, progresywnej oraz połamanej formy. Całości dopełniają teksty pełną garścią czerpiące z tradycji polskiej wsi ale i szeroko rozumianej kultury Europy Wschodniej.
Podoba mi się to progresywno-metalowe oblicze Łysej Góry. Pozostaje mi tylko żałować, że spoglądając na dość bogate, wakacyjne plany koncertowe grupy, widnieją w nich w tej chwili głównie akustyczne występy.