ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Tangent, The ─ The Slow Rust of Forgotten Machinery - Or: Where Do We Draw The Line Now? w serwisie ArtRock.pl

Tangent, The — The Slow Rust of Forgotten Machinery - Or: Where Do We Draw The Line Now?

 
wydawnictwo: InsideOut Music 2017
 
1. Two Rope Swings (6:32)
2. Dr. Livingstone (I Presume) (11:58)
3. Slow Rust (22:31)
4. The Sad Story Of Lead and Astatine (16:00)
5. A Few Steps Down The Wrong Road (17:31)
Bonus track:
6. Basildonxit (5:21)
 
Całkowity czas: 74:32
skład:
Andy Tillison - vocals, keyboards, drums
Luke Machin - guitar, vocals, producer
Marie-Eve de Gaultier - keyboards, vocals
Theo Travis - saxes, flutes
Jonas Reingold - bass guitar, double bass

With:
Boff Whalley - vocals
Matt Farrow - DJ
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,14

Łącznie 16, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
09.11.2022
(Gość)

Tangent, The — The Slow Rust of Forgotten Machinery - Or: Where Do We Draw The Line Now?

Wżerająca się rdza w porzucone żelastwo. Podziały i czarno-biała binarność rządzą światem.

Grupa The Tangent przyzwyczaiła fanów do wypuszczania kolejnych albumów na rynek w odstępach nie dłuższych niż dwa lata. Rok 2017 stał się więc czasem wyczekiwania na kolejne premierowe wydawnictwo. Niecierpliwość wzmagało poczucie niepewności co do kierunku, w którym Andy Tillison podąży tym razem wraz ze swoją ekipą, zwłaszcza po tym jak ostatnie dwa krążki diametralnie się różniły – zarówno stylistyką, jak i zastosowanym instrumentarium. Pytanie zatem brzmiało, czy artysta skłoni się ku temu, aby wybrać jedną z tych dróg, czy może zdecyduje się znów na jakieś odważne eksploracje: sięgnie po nowe rozwiązania, pokusi się o jeszcze większy eklektyzm gatunkowy (czym w efekcie nie pierwszy raz zaskoczyłby fanów)? Jak się później okazało, płyta Slow Rust of Forgotten Machinery mogła w ogóle nie ujrzeć światła dziennego. Tillison przeszedł atak serca, co na dłuższy czas wyłączyło go z aktywności artystycznej. Przyczyną inercji następującej w ślad za tym – o czym sam wspominał w wywiadach – stał się nie wyłącznie stan fizyczny jego zdrowia, ale raczej epizod depresyjny, którego potem doświadczył. Przez niemal rok nie tylko zaniechał jakiejkolwiek pracy twórczej, lecz także nie miał w ogóle ochoty na żaden kontakt z muzyką, w tym – na słuchanie innych wykonawców. Pojawiały się nawet myśli o zakończeniu tangentowej kariery, a takiej decyzji sprzyjał również rychły koniec współpracy z wytwórnią płytową. Wszystko jednak dobrze się skończyło, a wyeksploatowane do przesady powiedzenie, że czas leczy rany, znów okazało się prawdziwe. Brytyjczyk wrócił do pełni sił, odzyskał wigor i przystąpił z powrotem do pracy, dzięki czemu dziewiąta studyjna płyta miała szansę ujrzeć światło dzienne i to w programowym terminie (czy w takim razie tytuł płyty można odczytywać jako opis losu zespołu kończącego przedwcześnie działalność oraz tego, co mogłoby go dalej czekać, choćby ze względu na rodzaj muzyki, któremu konsekwentnie był wierny i niemal mu służył? Pewnie niekoniecznie, ale bujna wyobraźnia prawdziwego fana z pewnością otwiera drogę i do takiej interpretacji).

Większe roszady w składzie nie nastąpiły. Do stabilnego już grona muzyków: Tillisona, Machina, Reingolda i Travisa, dołączyła Marie Eve de Gaultier, belgijska wokalistka, udzielająca się w zespole Luke`a Machina (Maschine) i grająca także na instrumentach klawiszowych. To niewątpliwie zastrzyk świeżości i nowa jakość w muzyce The Tangent. Kobiecy głos, słyszalny w niemal każdym utworze na płycie, zgrabnie wkomponowuje się w tkankę brzmieniową poszczególnych kompozycji, a w efekcie wzbogaca też jakość wokalną samego Andy`ego (oboje artyści wymieniają się śpiewem, są jednak wcale liczne fragmenty, w których jednocześnie używają mikrofonu i wychodzi im to znakomicie). Coraz większą rolę zaczyna odgrywać Luke Machine: poza wieloma partiami gitarowych sekwencji – jak zwykle w mistrzowskim wykonaniu – jest on odpowiedzialny także za produkcję całej płyty. Z tego zadania również wywiązuje się świetnie – brzmienie jest wyraziste, czyste, nie giną w tumulcie dźwięków żadne smaczki aranżacyjne, którymi usiano cały ponadsiedemdziesięciominutowy materiał. Nie pomyliłem się, skoro nie wymieniłem powyżej perkusisty. Za bębnami odnajdujemy samego maestro Tillisona, parającego się już od dawna tym instrumentem, a więc nie była to dla niego pierwszyzna. Podczas nagrywania albumu zasiadł on za klasycznym zestawem perkusyjnym, ale dodatkowo wykorzystał elektroniczne brzmienie tej części sekcji rytmicznej i – jak sam zapewnia – ani jednego dźwięku, wygenerowanego w ten sposób, nie zaprogramowano, a rzeczywiście zagrano. W istocie, niczego nie da się muzykowi zarzucić w tym aspekcie, a żaden przejaw użycia talerzy nie wydaje się sztuczny czy dziwnie brzmiący. Dłonie same natomiast składają się do oklasków w solowej partii, którą okrasza on rozimprowizowaną część instrumentalną utworu The Sad Story of Lead and Astatine.

W kontekście dwóch ostatnich albumów, wspomnianych na początku, The Slow Rust... z jednej strony symbiotycznie łączy pierwiastki każdego z nich, z drugiej jednak – okazuje się krokiem naprzód i stanowi kolejny etap rozwoju zespołu na nieodwracalnie, jak by się mogło wydawać, wyeksploatowanej idiomatycznej ścieżce progrockowej ekspresji. O tym pierwszym aspekcie niech świadczą źródła, z których Tillison ponownie czerpie inspiracje: jak zwykle wśród nich znajdziemy klasyków gatunku w postaci przykładowo Yes, Van Der Graaf Generator, The Flower Kings, Spock`s Beard, zespołów ze sceny Canterbury, w tym Hatfields and the North, National Health, Caravan i Egg, ale również – co może już świadczyć o pewnym poszerzeniu horyzontów – Porcupine Tree z jego wczesnej działalności, wypełnionej floydowymi klimatami. Wszystko to składa się na ogólny charakter płyty, jej brzmienie, harmonie wokalne, klimat, instrumentalne solowe sekwencje, często poszatkowaną, agogiczną strukturę poszczególnych kompozycji. Do elementów wynoszących album na wyższy poziom należą natomiast odważniejszy eklektyzm gatunkowy (w przekroju całego krążka usłyszeć można, w tym – przeplatające się w obrębie pojedynczych utworów, rock, jazz, funk, punk, techno, ambient, hard rock) oraz eksperymenty z elektroniczną muzyką taneczną, obecne w ostatnim, ale nie – bonusowym, utworze Basildonxit.

Cała płyta dotyka materii delikatnej, jej głównym tematem w warstwie lirycznej, ale jak się późnej okaże – także muzycznej, są wszelkiej maści podziały: od tych najszerszych i najogólniejszych, związanych z międzynarodowymi stosunkami politycznymi i społecznymi (Slow Rust), przez konflikty w łonie jednego kraju, których reperkusji ciężko na przyszłość przewidzieć (A Few Steps Down The Wrong Road), po rasowe animozje połączone z brakiem szacunku do dzikiej przyrody (Two Rope Swings) oraz trudne, konfliktowe relacje między dwojgiem osób uznających siebie kiedyś za prawdziwych przyjaciół (The Sad Story of Lead and Astatine). Grunt pod zaangażowanie się Tillisona w tak ciężkie tematy okazał się niezwykle podatny w okresie pracy nad płytą. Rok 2017, ale również okres wcześniejszy, to polityczno-społeczny Armagedon: kryzys migracyjny, rozprzestrzeniający się populizm (Trump), radykalna, nacjonalistyczna prawica dochodząca do głosu w demokratycznych wyborach w wielu krajach (choćby Le Pen) i wreszcie – brexit.

Zanim jednak padnie kilka słów na temat kilkunastominutowych epików, traktujących o tych ważnych sprawach codzienności, w pierwszej kolejności zająć się trzeba – jak sądzę – utworem Dr Livingstone (I Presume), będącym rodzynkiem w całej układance. Wydaje się, że to niezwykle ważna kompozycja, zwłaszcza dla samego Andy`ego. Została stworzona jako pierwsza w procesie nagrywania albumu i stanowi osobistą wypowiedź autora, powracającego do świata żywych po wygranej walce z wrogami ciała i duszy. Dlatego zapewne pomyślano o niej jako o ścieżce instrumentalnej. Muzyka płynie swobodnie, pozwala wszystkim członkom zespołu zaprezentować się w pełnej krasie bez zbędnej wirtuozerii, patosu czy bezdusznej matematycznej precyzji. Czuć w tych dwunastu minutach emocje, optymizm oraz radość z ponownej mocy i chęci do tego, aby wejść po przerwie do studia i zacząć komponować – tak spontanicznie bez dbałości o słowa. Co ciekawe jednak, ten kawałek zaaranżowano specjalnie na gitarę, a więc stał się on ukłonem dla Luke`a Machina, którego gra w różny sposób wypełniła prawie całą przestrzeń. W podzięce za to, ale pewnie też za cały wkład w odmianę oblicza zespołu po wstąpieniu w jego szeregi, Tillison czyni zabieg na wskroś oryginalny: we wkładce do płyty wskazuje Luke`a jako autora tekstu. Zresztą nie tylko te powody, opisane wyżej, decydują o wyjątkowości Dr Livingstone (I Presume). Odnotować warto, że w dorobku The Tangent to pierwszy instrumentalny utwór w ścisłym tego słowa znaczeniu (poza krótkim, nie w pełni samodzielnym Celebrity Purée z Not as Good as the Book) – sama muzyka, bez żadnych wstawek wokalnych, chórków, zaśpiewów czy odgłosów. Na uwagę zasługuje jego spora intensywność i gęstość. Początek jest energiczny, potem tempo trochę zwalnia, w efekcie robi się więcej miejsca na przestrzeń jazzową, kreowaną pianinem. Od szóstej minuty dominuje królestwo Machina. Pozwoli ono jeszcze w międzyczasie na chwile wytchnienia w postaci fletowego wyciszenia wespół z quasi-ambientowym brzmieniem i z ciekawym, silnie uwypuklonym basem, aby powrócić i spektakularnie (ciężkimi partiami, czasem ocierającymi się o metal) zakończyć całość. Dwanaście minut mija w mgnieniu oka, nie ma czasu na ziewanie – wszystko podano w odpowiednich dawkach i proporcjach, a całość nie uwalnia tęsknoty za wokalem.

Czy sztuka w szerokim tego słowa znaczeniu, a w muzycznej jej odsłonie – rock progresywny przyjazny rozbudowanym formom wypowiedzi, stanowi odpowiednią płaszczyznę do poruszania istotnych wątków politycznych? Andy Tillison z pewnością musiał się zmierzyć z takim pytaniem. Odpowiedź okazała się twierdząca, skoro na recenzowanym albumie znalazła się wybitnie polityczna kompozycja – A Few Steps Down The Wrong Road. Nie są to może przypadki częste, ale zarówno w przeszłości (choćby twórczość Rogera Watersa, album The Sentinel grupy Pallas), jak i współcześnie (Marillion i jego F.E.A.R) nie brakuje artystów, którym ciążą problemy rodzące się na szczytach władzy. A sprawa brexitu dotknęła Tillisona wręcz osobiście. W sposób niesłychanie ilustracyjny udało mu się nakreślić źródła i możliwe konsekwencje tej przełomowej decyzji Brytyjczyków. No, właśnie, czy na pewno ich decyzji, a przede wszystkim – czy świadomej tudzież swobodnej? Jak bardzo łatwo zmanipulować opinię publiczną, wykorzystać różne ludzkie niepowodzenia i kryzysy, przekonać do własnego punktu widzenia przez zastraszanie mniej lub bardziej wyimaginowanym wrogiem – to wszystko, czego my sami także doświadczamy na krajowej arenie. Postawienie diagnozy, wskazanie przyczyn krzywd (bo przecież zawsze winnym musi być ktoś lub coś) czy złej sytuacji społecznej i gospodarczej okazują się niesłychanie proste, a przy tym skuteczne do osiągnięcia pożądanego wyniku przy urnach wyborczych (Give us freedom, give us control of our borders/ Give us safety from invaders and from fear/ Give us leaders who can harbour those emotions/ Give us national pride and they`ll all disappear). Jednak wdrożenie w życie metod zaradczych to już zupełnie inna rzeczywistość, o której mało kto myśli. Obawa przed traktatami, rzekomo ograniczającymi suwerenność, lęk przed imigrantami rugującymi tzw. naszych z rynku pracy, prowadzący do prześladowań, czy w końcu odwoływanie się do imperialnej przeszłości z apelem o powtórkę z historii – zrobiły swoje: they signed the fucking deal. Na tym oczywiście nie koniec. Nienawiść i hejt obracają się teraz w stronę tych rodaków Tillisona, którzy otwarcie sprzeciwiają się wyjściu z Unii, ale sami zwolennicy pozostania też przecież nie są dłużni. Nie ma przestrzeni na wymianę myśli, nie ma zainteresowania się oponentem i jego punktem widzenia na te same fakty – jest tylko walka o pozycje, a najważniejsze jawi się to, po której jest się stronie. Nie ma stanów pośrednich ani odcieni szarości. Jest czerń albo biel. Tertium non datur. Do czego może to w końcu doprowadzić? O tym słuchacz-czytelnik przekona się w ostatnich wersach recytowanego tekstu – brzmiącego złowieszczo i może nazbyt kontrowersyjnego, ale jakoś dziwnie znajomego (Orwell wiecznie żywy). Treści mnóstwo, ważkie poglądy do przekazania i jeszcze przecież sama muzyka, a „tylko” siedemnaście minut, aby wszystko pomieścić. Patent na pogodzenie tej mozaiki okazuje się skuteczny. Cały utwór skomponowano w konwencji narracyjno-śpiewanej. Długie fragmenty są recytowane, tak jakby je odczytywano, snują się na podkładzie raczej stonowanej muzyki, pomiędzy nimi natomiast następują eksplozje rockowej energii, a głos wokalisty wchodzi na wyżyny ekspresji. Tak zbudowany utwór może być męczący w odbiorze, zwłaszcza dla kogoś mniej obeznanego z istotą rzeczy lub – przeciwnie – dla kogoś słuchającego ciągle tych samych fraz, miejscami wykrzyczanych (tym bardziej w przyszłości może okazać się to utrapieniem, gdy realia się zmienią i wszyscy zapomną już o tych przełomowych wydarzeniach). Niemniej muzyczne tło towarzyszące tekstowi, oparte często na przeciwstawieniach, minimalizuje chyba ten efekt: wymienność narracji ze śpiewem, punkowe wybuchy z elementami progrocka, rockowe erupcje z jazzowymi przerywnikami, jak również pulsujący rytm o iście floydowym zabarwieniu, na którego tle wybrzmiewają poszczególne instrumenty. W porównaniu do innych długich kompozycji zespołu tutaj dominuje większa intensywność, ale za to mniej skomplikowana okazuje się struktura.

Centralną część płyty zajmuje suita Slow Rust. Tym razem to ponaddwudziestominutowa epopeja na temat kryzysu migracyjnego, pokazana z dwóch punktów widzenia: z perspektywy szeroko pojętych mediów oraz ze strony samych uciekinierów, zabierających nierzadko tylko to, co pod ręką, aby skoczyć w nieznane w poszukiwaniu lepszego życia z dala od wojen i biedy. Tytuł całej płyty zdaje się także nawiązywać do tych wydarzeń. W wolnym i alegorycznym tłumaczeniu może stanowić obrazową symbolikę losu imigrantów oraz środków i sposobu, jakimi starają się oni dotrzeć do upragnionego lądu. Towarzyszy temu sugestywna grafika autorstwa Marka Buckinghama. W tym epiku poetyckie przesłanie Tillisona znów wydaje się nie mniej istotne niż sama muzyka. Główny akcent pada na rolę mediów i polityków w kształtowaniu opinii wśród społeczeństwa na temat tej niezwykle kłopotliwej sytuacji, z jaką konfrontowała się wówczas Europa. Manipulacja i zakłamywanie rzeczywistości często brały górę, wskutek czego wielu mniej dociekliwych obserwatorów rezygnowało z własnych poszukiwań informacji, jak również z weryfikacji tych, jakie napływały z ekranów, z gazet, z ust zacietrzewionych polityków czy celebrytów wszelakiej proweniencji. Podobnie i tu łatwo było nie tylko znaleźć wspólnego wroga przez instrumentalne wykorzystywanie ludzkiego nieszczęścia, lecz także niszczyć oponentów, inaczej myślących, którzy przynajmniej zadali sobie trochę trudu, aby poznać prawdziwe oblicze tego złożonego zjawiska. Od strony warsztatowej mamy tu wszystko, czego oczekiwalibyśmy od tak monumentalnej kompozycji: wymienność nastrojów, zmiany tempa i rytmiki, melanż wokalny (udziela się tu również Luke Machin), chórki, mięsiste solo gitarowe oraz przekonującą ilustrację gniewu wokalisty we fragmencie między dziesiątą a trzynastą minutą, kiedy to jego krzykliwość bierze górę nad resztą. A zaraz potem następuje wyciszenie, emocje przestają gęstnieć, napięcie się rozrzedza, a do głosu dochodzą subtelność i akustyka. Poszczególne elementy utworu łagodnie i harmonicznie się kończą i zaczynają, przypominają serialowe odcinki o idealnie dopasowanej długości, z których każdy niesie jakiś nowy wątek, ale wyjęty z całości zaburzyłby obraz całej historii. Warto przy okazji wspomnieć o procesie komponowania tej ścieżki. Początkowo Slow Rust miało ponad trzydzieści minut. Taki kolos, mimo że poszczególne jego fragmenty się broniły, jako całość przytłaczał swoją niestrawnością. Stąd pomysł, aby każdy z muzyków zaproponował swoją wizję utworu po uprzednich cięciach, retuszach i mniej lub bardziej kosmetycznych zmianach. Ostatecznie wyszły z tego dwadzieścia dwie minuty, ale – jak przyznaje sam Tillison – efekt stwarza wrażenie skrócenia materiału o (sic!) godzinę. Co ważniejsze, udało się przy tych wszystkich zabiegach zachować całe przesłanie tego bogatego tematu.

Konceptualność w wymiarze lirycznym zachowano również w trzecim co do długości utworze – The Sad Story of Lead And Astatine. Schodzimy tym razem z problematyki ogólnoświatowej, aby zanurzyć się w intymne stosunki międzyludzkie. Bohaterami są tu dawni przyjaciele, tyle że ich wspólne drogi niestety się rozeszły na skutek wzajemnych animozji, niezrozumienia, zadawnionych konfliktów, których czas nie zdołał unieważnić. Każdy z obecnych adwersarzy barykaduje się po swojej stronie, buduje wysokie mury, wytycza coraz ściślejsze granice – przez co utrudnia się porozumienie i wyjaśnienie, co tak naprawdę się stało, gdzie tkwi przyczyna rozpadu czegoś, co wydawało się trwać wiecznie. Żaden nie potrafi spojrzeć na rzeczywistość oczami drugiego, duma i przekonanie, że racja jest tylko po jednej stronie, ugruntowują resentymenty, aż w końcu wygrywać zaczyna broń obosieczna, a najbardziej niszcząca: milczenie, symbolizujące dojście do ślepego zaułka (And we haven`t picked the phone up in months now/ Stubborn silence like an empty carrier on the shortwave band/ No-one listening and nothing planned/ We have no audience for our silence). Smutek bijący z tych rozważań znajduje odzwierciedlenie w muzyce. Zespół tym razem pokazuje bardziej stonowane, melancholijne, balladowe oblicze. Udowadnia to już sam początek, gdy w akompaniamencie przestrzennego, aksamitnego pianina odzywa się żeński wokal Marie Eve, aby wraz z głosem Tillisona wspólnie snuć opowieść na tle wzruszającej melodii. Wydaje się jednak, że to, co najważniejsze i świadczące zarazem o nowatorskiej odsłonie twórczości Andy`ego i spółki, dopiero nadchodzi. Teatr marzeń, jakim staje się występ wszystkich instrumentalistów, budzi szacunek, przytwierdza do fotela, przyśpiesza rytm serca wyrywającego się na scenę i skłania do refleksji z jak utalentowaną i wyważoną jednocześnie grupą osobowości mamy do czynienia. Każdy instrumentalista otrzymuje czas na prezentację swoich walorów: gitara jak zwykle czyni cuda i w zmiennych krajobrazach świeci naturalnym blaskiem, klawiszowa wirtuozeria Tillisona również zachwyca i trzyma poziom, jednak poczesne miejsce – z perspektywy nie tylko jakości, lecz także premierowych odsłon – zajmują tym razem basista i perkusista. Jonas Reingold przez kilkadziesiąt sekund operuje właściwie sam bez akompaniamentu pozostałych muzyków, a co najważniejsze – chwyta po raz pierwszy za kontrabas po wieloletnich namowach głównodowodzącego w grupie. Za to on z kolei odwdzięcza się za tę odważną decyzję krótkim solo na elektronicznej perkusji, przy czym – jak zaznacza – żaden fragment z tego popisu nie został sztucznie zaprogramowany: naprawdę to wszystko zagrano. W międzyczasie można usłyszeć swoistą kosmiczność przestrzeni i oniryczność, tak charakterystyczne dla Jeżozwierzy z połowy lat 90. To niezmiernie ciekawy fragment płyty, w którym – zamiast strukturalnej precyzji – prym wiodą improwizacja, jammowanie i swoboda twórcza utalentowanych indywidualności. Nie wyczuwa się jednak żadnej sztuczności czy taniej ekwilibrystyki, czemu sprzyjają zapewne krótkie interwały przeznaczone dla każdego z artystów. Wyraźnie też czuć w tym miejscu podmuch wpływu sceny Canterbury, zwłaszcza Caravan oraz Soft Machine.

The Sad Story of Lead and Astatine to nie jedyny utwór z balladowym obliczem The Tangent. Pod tym względem dorównuje mu Two Rope Swings, otwierający cały repertuar. Ten utwór stanowi ponadto pewien łącznik z poprzednią płytą, gdy chodzi o jego zwartość czy czas trwania, przy czym nie zmienia to faktu, że ostatecznie okazuje się on dziełem znacznie bardziej dopieszczonym formalnie i bogatszym brzmieniowo. To przede wszystkim tutaj uderza słuchacza żeński wokal, wnoszący głęboki oddech w formę wypowiedzi zdominowaną przez Tillisona. Aksamitnemu śpiewowi Marie Eve towarzyszy wyciszone, spokojne otwarcie z gitarą klasyczną i fletem w roli głównej oraz ze słyszalnym gdzieś w tle podkładem na pianinie. W czwartej minucie rytm przyśpiesza, muzycznym passe-partout staje się gitara elektryczna, wokal zaczyna przybierać na sile, a Jonas Reingold w swym repertuarze korzysta z pedałów basowych (raczej rzadko stosowanego elektronicznego instrumentu z klawiszami obsługiwanymi stopami, wytwarzającego niskie dźwięki basowe). Nie mogło zabraknąć też syntezatorowych riffów, co najbardziej przywodzi skojarzenia z początkiem A Spark in the Eather. W utworze odnaleźć można ponadto sola na melotronie czy organach. Naprawdę sporo się tu dzieje, a wszystko w ramach struktury zamkniętej w nieco ponad sześciu minutach. Nie bez kozery autor materiału nazywa go „kieszonkową symfonią” (Pocket Symphony): w kilku minutach ujęto różnorodność stanowiącą niemal godzinną dawkę wielogatunkowego kolażu – zadanie tyle karkołomne, ile często kończące się porażką. Nie tym razem jednak. Lirycznie skonfrontowano tu rzeczywisty obraz Afryki i jej dzikiej przyrody ze stereotypowymi wyobrażeniami na ich temat czerpanymi przez rasę białą z kolorowych książeczek, czytanych na drewnianych linowych huśtawkach. Niezrozumienie, ignorancja, fałszywy obraz realiów, nieuzasadnione poczucie wyższości – to bolączki tutaj obecne i pośrednio uzupełniające ogólną tematykę całego konceptu. Ta pieśń, przerobiona odpowiednio na potrzeby albumu zespołu rockowego, była przygotowywana wcześniej przez Tillisona na potrzeby stworzenia kompilacyjnego multimedialnego dzieła Harmony for Elephants, będącego osiągnięciem zbiorowym, a traktującego o losie dzikich zwierząt na Czarnym Lądzie. Włączenie jej w harmonogram recenzowanego wydawnictwa okazało się trafnym posunięciem (niemal malowniczo przedstawiono spustoszenie afrykańskiej sawanny wykrzyczanymi partiami wokalnymi w okolicach piątej minuty: „A couple of years after they shot that herd/ I learned to play piano on the tusks that „I deserved”/ Akhimi struggles to feed his ailing Mum/ Sells me ornamentation that he gathers with his gun/ And we think Africa is like some fairyland/ Like in the picture books we read when we played on the swings.

W zasadzie to tyle, jeśli chodzi o główny program tego wyśmienitego krążka. Ostatnią pozycję, Basildonxit, należy raczej traktować w kategorii eksperymentu, dalszych eksploracji bogatego złóża muzycznych środków wyrazu. Pojawią się one zresztą na kolejnych dwóch wydawnictwach studyjnych. Na The Slow Rust.... na razie mamy do czynienia z mariażem elektroniczno-ambientowej muzyki tanecznej (to głównie zasługa DJ-a Matta Farrowa) z klasycznym brzmieniem, w dużej mierze funkowo-jazzującym oraz opartym na floydowych gitarach. Ciekawa rzecz.

Z pewnością zespół nie zawiódł. Zapewnił rockowym melomanom materiał świeży, odważny, niestroniący od dalszych poszukiwań, wymagający jak zwykle skupienia i uwagi przy wielu odsłuchach, nic jednak nietracący ze stylu ukształtowanego już wcześniej. Znajdą się na tym albumie fragmenty cięższe w odbiorze, do przesady przesycone atmosferą koncepcji lirycznej, górującej miejscami nad przekazem muzycznym czy wręcz go przytłaczającej. To mogło i nadal może zwiastować rezerwę lub niechęć ze strony tych, którzy w ambitnej sztuce rockowej poszukują przede wszystkich wrażeń estetycznych. Te pozorne tylko mankamenty wpisują się jednak w szeroką definicję progresywności, której propagatorem od lat stał się Tillison. Poza aspektami stricte muzycznymi (stanowiącymi dowód, że można w tej odsłonie artyzmu wymieszać skrajnie odmienne pierwiastki i nie zgubić przy tym sensu) mierzymy się tu z gatunkiem aspirującym również do angażowania się w sprawy wyższej wagi, a jego pojemność – jak się okazuje – jest w stanie przyjąć wiele. Sam założyciel tego wyjątkowego zespołu – mimo że dba o reakcje i opinie fanów – odważnie podchodzi do kontrowersyjnych tematów, nie boi się prowokować, a jednocześnie pozostaje świadomy niebezpieczeństwa odrzucenia czy przynajmniej niezrozumienia. Cóż, ryzyko zawodowe zdaje się obecne wszędzie, a komu nie po drodze z wizją artysty, może z łatwością sięgnąć po lżejszy repertuar, którego teraz w bród.                         

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.