Ulver na nowej płycie nie dokonał kolejnej zmiany oblicza. Wręcz przeciwnie - Flowers of Evil wydaje się być logicznym następcą wydanej w 2017 roku The Assassination of Julius Caesar. Może nawet trochę za bardzo - gdyby któryś utwór z "Cezara" zamienić miejscami z One Last Dance czy Machine Guns and Peacock Feathers, niewielu zauważyłoby różnicę.
To jednak nie oznacza, że nowy album Norwegów można nazwać autoplagiatem. Kristoffer "Garm" Rygg, główna siła napędowa zespołu, odnalazł kolejny styl, w którym dobrze się czuje - oczywistym krokiem jest zatem wydanie kolejnej płyty zdominowanej przez syntezatory, z niewielkimi tylko zmianami brzmienia.
Właśnie to zwiastuje rozpoczynający płytę One Last Dance - powolny, transowy otwieracz, serwujący znane brzmienie w nieco cięższym i mniej przestrzennym wydaniu. Gładki i spokojny wokal Rygga wyśmienicie współgra z taką otoczką muzyczną. Singlowy Russian Doll jednoznacznie kojarzy się z królami synth-popu - cała struktura utworu bardzo przypomina mi Never Let Me Down Again Depeche Mode. Rosyjska Laleczka może nie dorównuje genialnemu utworowi Martina Gore, ale to nadal wpadający w ucho i przyjemny numer - głównie dzięki melodyjnemu wokalowi Garma, który na Flowers of Evil bardzo przypomina nieodżałowanego Marka Hollisa. Ale dopiero ciężki Machine Guns and Peacock Feathers odsłania prawdziwe oblicze nowej płyty Ulver - to płyta bardzo dekadencka. Dyskotekowe, bujające brzmienie w połączeniu z apokaliptycznymi tekstami zdaje się być wizytówką nowego oblicza zespołu Kristoffera Rygga. Hour of the Wolf to najbardziej elektroniczny numer na płycie. Między zimnymi dźwiękami syntezatorów i śpiewem Garma, można usłyszeć nawet pobrzmiewające w oddali echa wydanego 20 lat temu Perdition City. Następny utwór - Apocalypse 1993 - od pierwszego odsłuchu stał się moim ulubionym utworem w całej dyskografii Ulver. Stonowany, synthwave'owy instrumental oszukuje słuchacza, jakoby utwór miał nie wykroczyć poza ramy dotychczasowego brzmienia Flowers of Evil... Aż nagle uderzenia perkusji przybierają na sile, a instrumenty i wokal Rygga eksplodują w fantastyczny, bujający refren! Aż dziwne, że Apocalypse 1993 nie zostało którymś z singli promujących płytę - tę rolę utwór spełniłby wręcz wyśmienicie. Chociaż może to i dobrze - słuchacza spotyka naprawdę miła niespodzianka. Rewelacyjny numer.
Pod numerem sześć kryje się Little Boy, określony przez zespół jako "dziwna piosenka na dziwne czasy". Niestety nie rozwija się w nic konkretnego ani ciekawego - moim zdaniem to najsłabsza rzecz na płycie. Nostalgia to zdecydowanie najbardziej "taneczny" fragment Flowers of Evil. Ma w sobie jednak jakiś ukryty chłód i tęsknotę; coś, co każdy słuchacz poczuje inaczej... Bardzo dobry numer. Album zamyka jeden z najpiękniejszych utworów Ulver - niezwykle smutny A Thousand Cuts, z tekstem nawiązującym w poetycki sposób do filmu Salò... Nie musiałem widzieć tego "dzieła" by uderzyła mnie fala strachu i obrzydzenia - wystarczył krótki opis połączony z ostatnim utworem na Flowers of Evil... A Thousand Cuts to niesamowicie chwytający za gardło muzyczny pejzaż.
Zespół Garma na razie nie wykracza zbyt daleko poza granice ustanowione przez The Assassination of Julius Caesar. Nie znaczy to jednak, że nowe dzieło Norwegów nie jest warte uwagi - to naprawdę bardzo dobra płyta, pełna wpadających w ucho melodii, dodatkowo świetnie wyprodukowana. Warto dać się zaprosić Ulverowi na ten "Ostatni taniec w płonącym kościele". Flowers of Evil jest piękną, choć apokaliptyczną pocztówką z naszych czasów.