Long Earth to pochodząca z Glasgow szkocka formacja progresywna. Muzycy mówią, że spotkali się dzięki serii szczęśliwych, ale nieoczekiwanych zbiegów okoliczności. Jednym z nich był Kelvingrove Festival w Glasgow, podczas którego wystąpili w trzech różnych zespołach. Najbardziej znanym z nich był ceniony w progresywnym światku Abel Ganz, z którym związani byli Ken Weir, Gordon Mackie i Hew Montgomery. Ten ostatni pojawia się na Once Around The Sun w dodatkowych wokalach i jak piszą o nim muzycy na stronie, jest takim czynnikiem motywującym oraz cichym partnerem. Autorem nazwy Long Earth jest Mike Baxter, fan twórczości Terry'ego Pratchetta. Grupa ma już na swoim koncie debiutancki album, wydany w 2017 roku The Source.
Czego możemy się spodziewać po drugim krążku grupy? Zaskoczeń wielkich nie ma. To standardowy rock neoprogresywny sięgający do formacji, które tworzyły w tym stylu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Na album składa się sześć kompozycji, przy czym jego swoistym opus magnum jest ponad trzydziestominutowa tytułowa suita podzielona na cztery części noszące nazwy pór roku. Nie jest to dzieło wielkie, nie mamy w nim wielu zwrotów akcji, wątków czy zaskoczeń. Prawdę powiedziawszy, to cztery utwory, które mogłyby funkcjonować jako zupełnie oddzielne nagrania. I nie dlatego, że są jakoś jaskrawo różne od siebie. Wręcz przeciwnie, dominują w nich spokojne rytmy, spora nastrojowość, ciekawe partie gitary, czy to solowej, czy akustycznej, mamy też całkiem zapamiętywalne melodie, choć nic na kolana nie rzuca.
Więcej werwy i odmienności dostajemy w nagraniach wcześniejszych. Najwięcej ich mamy w dwunastominutowym A Guy From Down the Road. W pierwszej części to bardzo motoryczny, napędzany wyrazistym motywem basu kawałek. Wraz z soczyście serwowanymi figurami Hammondów przynosi bardzo bluesrockowy klimat. Jednak w drugiej części robi się klasycznie neoprogresywny, wręcz symfonicznie wzniosły i muszę przyznać, że to jeden z najlepszych fragmentów płyty. Pewną transowość ma także rozpoczynający całość We Own Tomorrow. Kompozycja nieco nudzi swoją schematycznością, ożywia ją dopiero gitarowe solo pod koniec utworu.
Między wymienionymi dwiema kompozycjami mamy spokojną balladę My Suit of Armour, z początku pozbawioną perkusji, jedynie na głos i pianino, w drugiej odsłonie spuentowaną kolejnym popisem gitarowym. Dwie nieomówione, zwięzłe, trwające po niewiele ponad 4 minuty piosenki What About Love i The Man in the Mirror też niczego nowego do obrazu płyty nie wznoszą. To dosyć archaiczny i bezpieczny rock progresywny z pewnymi naleciałościami dobrego popu i AOR-a. Dla najwierniejszych fanów gatunku.