Jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń 2019 chyba bez wątpienia jest premiera nowego studyjnego albumu Have A Nice Life. Dlaczego? Wystarczy powiedzieć: bo są wielcy i już. Są genialnym zespołem, jednym z najciekawszych tego stulecia. W ramach jednak bardziej obiektywnego argumentu sięgnę po daty. Zespół powstał w 2000 roku. Debiutanki longplay „Deathconsciousness” wydał w 2008, zbierając bardzo pozytywne recenzje – faktycznie możliwe, że jest ich najlepszym. Drugi ukazał się dopiero w 2014. Nosił tytuł „The Unnatural World” i również poziom znajdował się przy kresce „geniusz” i „blowing up your fuckin’ mind”. Natomiast trzeci ujrzał światło dzienne dopiero w ubiegły piątek. „Sea of Worry” jest efektem pracy nawet ponad pięciu lat, bo taki „Trespassers W” pochodzi z ich pierwszego demo, a „Destinos” z EP-ki „Voids” z 2010.
W zasadzie to nie ma powodów do zawodu. „Sea of Worry” na pewno nie jest albumem lepszym od pozostałych dwóch w dyskografii HANL, ale też nie ustępuje im w sposób boleśnie znaczny (niemniej jednak to robi). To dalej unikatowy, genialny zespół, który w studiu po prostu czaruje dźwiękiem, dając nam brzmienia, o jakich „nie śniło się waszym filozofom”. Przede wszystkim, SoW jest zdecydowanie łagodniejszy, milszy dla ucha. Poprzednie kładły większy nacisk na wgniatający industrial i drone. Ta ma więcej post-punku, post-rocka i shoegaze’u.
„Sea of Worry” da się podzielić na dwie części. Na pierwszą składają się cztery utwory oscylujące w tych „lżejszych klimatach”, więcej post-punkowego i shoegaze’owego grania. To pogrzebanie świata z przytupem. Interludium stanowi „Everything We Forget” i zaczyna tę mniej przystępną, a bardziej eksperymentalną część przypominającą poprzednie dwa albumy – tutaj mamy do czynienia z lo-fi i elementami industrialu.
Pierwszym utworem na albumie jest tytułowy "Sea Of Worry". To przyjemny shoegaze w stylu My Bloody Valentine czy Ride. „Dracula Bells” w zasadzie jest podobny, ale trwa dłużej, więcej tu progresji i kończy się mocną, noise’ową partią. Moim faworytem jest chyba „Science Beat”. Pastelowy post-rock z terminem, którego używam rzadko – „efektem płynięcia”. Ten utwór to doskonały, transcendentny strumień. „Trespassers W” oscyluje w rejonach takiego shoegaze’u, jaki prezentują dwa pierwsze utwory. „Everything We Forget” to interludium i jednocześnie coś więcej niż interludium. Jest to wspaniała kompozycja, a nie tylko wtrącenie. Tool ze swoimi instrumentalnymi na „Fear Inoculum” mogą jedynie pozazdrościć! Pozwalająca „płynąć” ściana dźwięku, elementy drone i do tego mistyczne dęcie w róg. „Lords of Tresserhorn” kontynuuje ten styl, ale jest bardziej rozbudowany i zawiera w sobie wytłumiony wokal. „Sea of Worry” zamyka 13-minutowy „Destinos” rozpoczynający się od kazania na temat teologicznego podejścia do istnienia Piekła i przechodzący w akustyczny shoegaze (tym razem bardziej Slowdive), a kończy się na drone, industrialu i potępionych chórkach.
Tytuł znakomicie oddaje lirykę tego albumu. Dan Barett faktycznie poprzez niego wylał z siebie morze egzystencjalnych trosk. Krytykuje bierne podejście do świata i czynników go niszczących, a wyraża własne, nihilistyczne. Przede wszystkim jest to dzieło-droga do Boga. Barett pobudza do teologicznych dysput, ale przede wszystkim sugeruje, że się oszukujemy. Nasze wyobrażenie Boga jest dalekie prawdy.
Hmm, chyba jest to najsłabszy album Have A Nice Life. Niemniej jednak wciąż bardzo dobry, a nawet bliski poziomu genialnego. Miałem sporą zagwozdkę z wystawieniem oceny, ale wyższa byłaby chyba przesadą.