PRZYSTANEK W DRODZE NA MUZYCZNY OLIMP
Było sobie (i w sumie dalej jest) Dead Can Dance. Toż to muzyka innowacyjna, niespotykana, oryginalna, choć przecież wcale nie awangardowa, bo czerpiąca z najgłębszych korzeni cywilizacji. Ale to już w zasadzie dawne czasy, bo duet gra z przerwami od lat 80. Trochę się w muzyce od tego czasu pozmieniało (choć ich pomysł się nie zestarzał). Ale co dalej? Przecież nie będziemy się zachwycać w kółko tym samym. Już Wam mówię! Jest polska kapela - trio Lion Shepherd! Oto przyszłość muzyki świata - genialne połączenie rocka/metalu ze wschodnimi brzmieniami. Czyli kiedy Tool ożenił się ze wspomnianym Dead Can Dance.
Może zacznijmy od tego, jak ten mariaż wychodzi w praktyce. Debiut zespołu - „Hiraeth” - był bardziej etniczny, choć momentami atakowano nas metalowym brudem. Następny album - „Heat” - był natomiast bardziej rockowy i przystępny, trochę ukłon w stronę starszych hiciorów (gitarzysta Mateusz Owczarek wcale nie ukrywa się z zamiłowaniem do archaicznych solówek). Obie płyty były wytrwałym poszukiwaniem i walką z buntem, który drzemał wówczas w duecie, bo perkusista Maciej Gołyźniak doszedł dopiero przy ostatnim dokonaniu. Natomiast „III” to Lion Shepherd z zupełnie innej strony. Tu już nie mamy dzikich buntowników, a wytrawnych muzyków, którzy tą dzikością zręcznie operują. Nie mamy walki pomiędzy pierwotną czystością a metalowym brudem, tylko ich zjednoczenie. Mamy też, jak dotąd, najniższy ukłon w stronę muzyki progresywnej, która wcześniej nie była u nich tak wyraźna.
Gdyby to nie była recenzja poważnej płyty, napisałbym, że Lion Shepherd się w tańcu nie... Znaczy... W każdym razie nie bawią się w podchody i już pierwszy utwór - „Uninvited” - zrównuje słuchacza z ziemią. Chciałbym włączyć tę kompozycję tuzom pokroju Stevena Wilsona czy Mariusza Dudy, aby widzieć jak zazdrość wykrzywia ich twarze. A „What Went Wrong”? Singiel idealny! Wpada w ucho, a jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem zwraca na siebie uwagę rockowym wyrafinowaniem. Czy też „May You All Live in Fascinating Times”? Co z tego, że spiorunował mnie dwa tygodnie wcześniej na koncercie, jeśli w domu i tak poczułem ciarki na plecach? Oczywiście, mógłbym takim komentarzem opatrzyć każdy utwór na tej płycie - bo nie ma tu słabego - ale pozostawię Czytelnikom przyjemność, ponieważ odkrywanie „III” jest jak eksploracja starożytnej świątyni wypełnionej zarówno pułapkami, jak i klejnotami.
Słychać, że duet zmienił się w trio. Gołyźniak jest rewelacyjnym perkusistą. Na koncercie miałem wrażenie, że on dyktuje w zasadzie styl gry, a studyjnie stanowi nieodłączną część kompozycji. Kolejny powód, dla którego „III” to najlepszy album LS. Co mi trochę przeszkadzało, to wspomniane solówki Owczarka - momentami nazbyt długie i w niektórych miejscach niepotrzebne. Po co na albumie solówka, a szczególnie na TAKIM albumie? Ale głos Kamila Haidara... Jakże wspaniałe słucha się, gdy śpiewa, a czasem wręcz woła o bólu, tęsknocie, miłości, przemijaniu czy młodości.
W podsumowaniu muszę zrobić coś, co mi się chyba jeszcze nie zdarzyło przy recenzowaniu jakiejkolwiek nowości podczas całej działalności pod nazwą Bridge to the Neverland - użyję słowa „wybitny”. Myślę, że ten album może spokojnie aspirować do miana wybitnego. To rewelacyjna płyta zapowiadająca wielką karierę zespołu. Jeśli dalej będą się tak rozwijać, wejdą na muzyczny Olimp.