W całej dyskografii Tima Bownessa przeważają płyty o pięknym klimacie, czego kolejnym dowodem jest tegoroczna „Flowers At The Scene”. Czekałem na tę pozycję, bo jako fan Stevena Wilsona i no-man się zachwycam. A jak już przy Stefanie jesteśmy, to pojawił się gościnnie w utworze „It’s The World”. Tak samo jak legendarny Peter Hammil i kilku innych gości.
Znaczna cześć utworów na tym albumie jest wspaniała. To porywające kompozycje. Może nie rzucają na kolana jakimś geniuszem, ale będę do nich wracał pewnie nawet za lata. Warto tu wymienić choćby „The Train That Pulled Away” czy „The War On Me” (chyba najbardziej wyraźny dowód na to, że Bowness wywodzi się z no-man). Trafiły się tu też słabsze elementy, jak „Rainmark” czy „Not Married Anymore”, które może są ładne, kameralne, melancholijne i to BOWNESS, MOTHERFUCKERS!!!, ale zabrakło w nich pomysłu. Wnoszą trochę nudy.
Chyba nie da się zaprzeczyć, że Tim Bowness został przez Naturę obdarzony wyjątkowo pięknym głosem. Przeczytałem kiedyś nawet trafne określenie, że to „posiadacz najbardziej melancholijnego głosu świata”. I mnie również ta barwa rozczula oraz wprowadza w stan zadumy. Ale mam jeden zarzut. Nieważne, jaki album, z jakiego projektu, z którego roku się włączy, odnosi się wrażenie, że Bowness śpiewa od zawsze bardzo podobnie. Jakby miał świadomość swojego wrodzonego talentu i przez to niespecjalnie się starał.
Z czystym sumieniem mogę rzec, że „Flowers At The Scene” to dobry album. W pełnym tego słowa znaczeniu przyzwoity. Ale zabrakło czegoś więcej. Siłą tej płyty jest niesamowita wrażliwość, którą Bowness wnosi do wykonywanej przez siebie muzyki. Ale brakuje mi Stevena Wilsona u jego boku, który dawał no-man niezmierzone pokłady swojego geniuszu. Dlatego trzymam kciuki za premierę następnej płyty tego wspaniałego duetu jeszcze w tym roku!