Czy słyszałeś ostatnie newsy w bombardującej Twój umysł syntetyczną papką telewizji? Przeglądałeś serwisy informacyjne, z których wylewa się jad, przemoc i wszechogarniająca brutalizacja? Gwałt. Ucisk. Wojna. Nietolerancja. Pedofilia. Masz tego rzewnie dość. Chcesz skanalizować całą nagromadzoną negatywną energię w jednym kierunku, pozwalającym jej ujść na zewnątrz Twojego wewnętrznego systemu. Wylać to z siebie, tak po prostu. Ta klasyczna już dziś płyta nadaje się do tego znakomicie. Wściekłość dobywająca się z każdego dźwięku, emanująca i oblepiająca słuchacza. Dzika pasja targająca muzyczną surówką serwowaną przez szalonych braci Wright. Hard core, ale taki progresywny, wręcz awangardowy. Diablo wpieniony, jakby zrodzony na glebie spulchnionej całym skurwysyństwem świata. Broń Boże nie prymitywny. Jest tu i jazz i funk. Awangarda i matematyczne cięte riffy, będące jakby praszczurem djentowej sieczkarni. Myślę, że taki Les Claypool wsłuchiwał się w granie No Means No, wyławiając awangardowe smaczki. Sporo tu też galopującego rock'n'rolla ala Lemmy. Ba, uważne ucho wyczuje tu nawet subtelne crimsonowanie. Bas jest tu tak zaciekle poniewierający, że wydusi z Was resztki wczorajszego obiadu. Wraz z oszalale naparzającymi bębnami, rwanymi riffami gitary i opętańczym wokalem generuje coś na kształt muzycznej tuby, pozwalającej ulotnić się całej frustracji i agresji. Wqrw tak mocny, że możemy na jakiś czas zapomnieć o udziale w kampanii "stop nienawiści". Choć koniec końców nas z niej oczyści. Bo o to w tej muzyce chodzi. Nie o generowanie napięcia i zajadłości, lecz o swoiste katharsis z tych negatywnych emocji właśnie. I nie tak do końca na smutno, bo sporo tu specyficznie upośledzonej wesołkowatości oraz rubasznej ironii. Nie od parady muzycy byli nazywani Monty-Pythonem punka, wszak wkurw miesza się tu ze śmieszkowatym mrużeniem oka do słuchacza. Nazwa zespołu: "Nie znaczy nie" oznacza możliwość odmówienia każdemu niezależnie od sytuacji i jest zaczerpnięta z akcji przeciwko przemocy seksualnej. Czyli pół żartem i pół serio, choć jednak tematyka jest całkiem poważna.
Oszalałe napierdalanie podane jest z taką pasją, jakby zależało od niego uleczenie całej zgnilizny toczącej ten łez padół. Zdeterminowanie muzyków słychać w każdym dosłownie dźwięku, jest to jedna z najbardziej korzennie wściekłych płyt jakie kiedykolwiek nagrano. Ta muzyka bije na oślep, po oczach, po nerach (żeby nie było widać), po nogach (pogo i takie tam), lecz jednocześnie całe natężenie sonicznej agresji jest ściśle ukierunkowanie i skanalizowane na jednej konkretnej destynacji. Na Bogu ducha winnym słuchaczu. Czującym jakby doświadczał najbardziej najeżonego zgnilizną serwisu informacyjnego. I oczyszczającego się zeń zarazem.
U progu lat 90-tych to była naprawdę muzyczna petarda. Inspirująca. Napędzająca. Kopiąca rockowe zadki. I dziś, po latach tej mocy zupełnie nie traci. Absolutna klasyka ambitnego łojenia.