Dwa tygodnie temu ukazał się drugi album formacji Phedora zatytułowany The Spirit. To lubelski kwintet, którego początki sięgają 2011 roku. Zespół ma na swoim koncie sporo festiwalowych nagród i wyróżnień oraz debiutancką płytę The House of Ink wydaną w 2015 roku. Przyznam otwarcie, że jakoś nie załapałem się na ten debiut. Ale nie szkodzi. Szybko nadrobiłem zaległości, co pozwoliło mi spojrzeć z nieco szerszej perspektywy i na ten album. Tym bardziej, że jakichś wielkich stylistycznych zmian w stosunku do The House of Ink drugi album nie przynosi.
O swoich muzycznych inspiracjach i poszukiwaniach muzycy piszą wprost. Grają alternatywnego rocka, w którym słychać w istocie takie składy jak Bring Me The Horizon, Red, Breaking Benjamin, Skillet, czy wreszcie Linkin Park. Jednym słowem, oryginalni nie są i muzycznego prochu nie odkrywają, tym bardziej, że owe inspiracje są czytelne na kilometr. A jednak nad ich twórczością warto się pochylić. Bo po pierwsze - w naszym kraju nikt tak chyba nie gra. I za to mają już duży plus. Po drugie - robią to naprawdę na bardzo dobrym poziomie, wykonawczym, jak i produkcyjnym. Upraszczając nieco temat – gdyby trafił im się dobry wydawca potrafiący ich wypromować, mogliby daleko zajść, bo gorzej od gwiazd stylu wcale się nie prezentują.
Na The Spirit mamy wszystko to, co mieć powinna płyta z takim graniem. Masywne, ciężkie, czasami poszatkowane gitarowe riffy, robiące prawdziwą ścianę hałasu. A wszystko to podbite głębokim, soczystym basem i potężnymi formami perkusyjnymi. Po drugiej jednak stronie są wygładzające to wszystko klawiszowe i smyczkowe figury, nierzadko w symfonicznym aranżu, dodające popowego wręcz szlifu. Jest też oczywiście bardzo emocjonalnie i z dużym zaangażowaniem wykonujący swoje partie wokalista (Łukasz Kaźmierczak). Przy okazji podobać się muszą zgrabnie ułożone harmonie wokalne. No i są wreszcie (a to bardzo ważne w takim graniu) kapitalne, nośne melodie, do tworzenia których panowie mają najwyraźniej talent. Tu godnym następcą mega przebojowego One Breath Away ze wspomnianego debiutu jest Hurt You, który nieprzypadkowo został wybrany do promocji. To prawdziwa, metalowo – komercyjna, petarda miotająca się między muzyczną ekstremą a rewelacyjnym refrenem. Takich atrakcyjnych pocisków jest tu zresztą więcej, jak otwierający całość Light It Up, czy Made Of Clay, The Way Is Shut, bądź Sirens. Warto dodać, że panowie potrafią też trochę pokombinować i urozmaicić swoje kompozycje zbliżając je do progmetalowej stylistyki. A w takim The Spire partie wokalne przywołują mi nieco najbardziej melodyjny… System Of A Down. Okej, płyta mogłaby być przy takiej intensywności nieco krótsza, gdyż z czasem muzyczne rozwiązania się powtarzają a album zaczyna nieco nużyć.
Płyta, podobnie jak debiut, ma charakter konceptu. Tym razem, jak piszą w książeczce muzycy, przedstawia losy Raziela – Anioła Tajemnic, który wyrusza w podróż po Ziemi by sprawdzić, czy ludzie warci byli jego poświęcenia. I dodają: to opowieść o szukaniu samego siebie, pnięciu się w górę i wyciąganiu wniosków. Sprawdźcie jak im to wyszło.