Na przełomie lutego i marca mamy już dość. Zimy, bo mogłaby już przestać męczyć nas z rana skrobaniem szyb w aucie, tudzież koniecznością zakładania szala czy rękawic. Stalowego nieba pełnego smogowych nacieków, bo buzujące paleniska i pęczniejące kominy za sprawą nagłego nawrotu chłodów dalej zasnuwają świat dusznym pyłem. Mroku poranka i popołudniowej szarugi, bo odrobina słońca za dnia przytrafia nam się zazwyczaj, gdy skupieni nad obowiązkami nie możemy się nim nacieszyć. Uniezależnieni od pór roku (no bo co to za problem zjeść świeże truskawki w styczniu) nagle podpadamy pod dawne zwyczaje i cóż począć?
Naturalnym odruchem jest schować się gdzieś po kocem. Napić się ciepłej herbaty lub grzanego wina, wziąć do ręki książkę i zanurzyć się w muzykę. Taką nieśpieszną, melodyjną, nie oczekującą nadmiaru uwagi, ale też i nie pozwalającą o sobie zapomnieć. Jak… Anar, debiutancki można by rzec album Markety Irglovej. Debiutancki, bo sygnowany wyłącznie jej nazwiskiem. Nazwiskiem dodajmy już dość znanym w świecie muzycznym, a to za sprawą jej wcześniejszej współpracy z Glenem Hansardem, zwłaszcza przy okazji filmu Once.
Nie byłem jakoś specjalnie podekscytowany po jego obejrzeniu. Film jak film, taki właściwie o niczym, z nadmiarem wypowiadanych przez głównego bohatera słów cool i brilliant, nie wzbudził mojego entuzjazmu, mimo pochlebnych zachęt znajomych - obejrzyj, zobaczysz, spodoba ci się. No nie trafiło i już, co tu drążyć. Sam „przebój”, czyli Falling Slowly, którym Marketa Irglova (grająca w Once główną rolę) zasłużyła sobie na Oskara też mnie jakoś specjalnie nie oczarował. Ot, piosenka, jakich wiele, zgrabnie zaśpiewana i zagrana, ale przecież takich kawałków słyszeliśmy już sporo. Zatem? Zatem… tak Glen Hansard, jak i Marketa Irglova powędrowali do zamrażarki. Gdzieś na półkę nigdziebądź, dokąd trafiają u mnie płyty z muzyką, która mi się podoba, ale… szkoda na nią akurat w danym momencie czasu. Krótko mówiąc - skoro nie zaiskrzyło od początku, to może kiedyś, kiedyś…
I to "kiedyś" właśnie nadeszło.
Nadeszło kilka lat po premierze. Akurat gdzieś między barokiem, a jazzowym tchnieniem dekadencji dopadła mnie taka muzyka za sprawą… nowego (wtedy) albumu Damiena Rice’a (My Favourite Faded Fantasy). Dopadła i pozostała, na długo, bez zobowiązań. Jako tło codziennych zmagań z życiem, między kolejnym oficjalnym dokumentem, analizą orzeczenia czy… po prostu chwilą spędzoną nad ulubioną książką. Anar wyjątkowo subtelnie potrafiło dopasować się do nastroju słuchacza i … co tu kryć - to jej największa zaleta.
Oczywiście osoba osłuchana muzycznie odnajdzie w tej muzyce sporo różnych inspiracji, czy odniesień. Próżno zatem byłoby doszukiwać się jakiejś oryginalności w tej muzyce. Ot, drugi album Markety Irglovej to dwanaście porządnie skomponowanych i dobrze zagranych piosenek, które tkwiąc gdzieś między przegródką singer-songwriter a protest-sing girl pozwalają nacieszyć się ładnymi melodiami, sugestywnymi tekstami i niezwykle przyjemną manierą wykonawczą. Dominuje w nich… fortepian, co raczej - nikogo, kto obejrzał wspomniany Once - nie zdziwi. Głosowo Marketa nie sili się na oryginalność, przeciwnie śpiewa tak naturalnie, swobodnie i szczerze, iż ani się obejrzymy, gdy zaczniemy nucić pod nosem tekst Crossroads, albo innego kawałka. Problem możecie mieć li tylko z zaśpiewaniem utworu "Dokhtar Ghoochani”, bo to jedyna na Anar kompozycja, która nie wyszła spod pióra Markety, a jest tradycyjną perską piosenką. W koncepcji albumu mieści się jednak idealnie.
Przyjemna, bardzo stonowana i niesamowicie subtelna płyta. Jedna z tych, które właściwie nie wiadomo dlaczego potrafią poprawić nastrój.