Nowych zespołów nie słucham prawie w ogóle. Zaznajamianie się z twórczością wykonawców, którzy tylko lepiej, lub gorzej pastiszują Starych Mistrzów, lub własną wtórność nie jest czymś co mnie pociąga. W końcu przesłuchanie jakiejkolwiek płyty tzw. neo-proga wiąże się z niepokojącą myślą, iż jest to strata kilkadziesięciu minut mojego życia, których nigdy nie odzyskam.
Raz na jakiś czas pojawi się jednak coś takiego jak kwintet z San Diego o nazwie Astra, który z nienacka skutecznie rozwala mój (muzyczny) system. Grając niezwykle oryginalnie, konkretnie, z polotem i – co najważniejsze – tylko wzorując się na innych, a nie ich kopiując o wiele łatwiej wypracowują własną toższamość muzyczną.
Grupa ma na koncie zaledwie dwa albumy; debiutancki „The Weirding” - niezwykle długaśny (bowiem zawartość płyty kompaktowej została wypchana po same brzegi, a 78 minut to troszkę do przebrnięcia) oraz drugi – zdecydowanie bardziej rozważnie opracowany od strony zredagowania repartuaru - „The Black Chord”, który kilka lat temu umieściłem w pierwszej piątce najciekawszych krążków w corocznym redakcyjnym podsumowaniu. Jednakże jakoś nigdy nie udało się zasiąść i coś o którymkolwiek z nich napisać. Czas nadrobić zaległości.
Twórczość Astry na „The Weirding” to psychodelia pełną gębą, taka floydowska z okresu w którym prym dzierżył Syd Barrett. Jednakże na szczęście nie ta jej odmiana kojarząca się z kawałkami typu „Bike”, czy „Arnold Layne”, lecz bardziej z improwizacjami, którymi zespół uraczał gawiedź podczas występów chociażby w londyńskim klubie UFO na Tottenham Court Road. Chłopaki z San Diego postawili jednak na bardziej zwartą formę, aniżeli totalny spontan - jeszcze nie tak rzucającą się w oczy w przypadku debiutu - jednak odciskająca nieco wyraźniejsze piętno na „The Black Chord”.
Otwierający „Cocoon” nosi jednak lekkie znamiona twórczości Hawkwind; troszkę UFS-ów tu i ówdzie, jednak wraz z wejściem gitary i sennej partii sekcji rytmicznej robi się bardziej floydowo. Tempo jest podkręcane z fajnymi wyrazistymi frazami melotronu, by po chwili przejść w ocierającą się o hard-rock jazdę.
Tytułowy „The Black Chord” to lekko chwytliwa partia melotronu we wstępie z nieco blues’ującym tempem w tle. Potem mamy piosenkowy fragment, w którym wyróżnia się garażowa partia gitary i demoniczny wokal Vaughana, lecz to jednak tylko przystawka do bardziej instrumentalnego grania z ciekawymi popisami na czele. Całość trwa blisko kwadrans, jednakże ten cały muzyczny galimatias nie nuży przez choćby minutę.
W kolejnej części albumu mamy kilka kontrastów; nieco konkretniej brzmiący „Quake Meat” z vocoderem i świetnymi gitarowymi solówkami zestawiono z balladującym „Drift”, w którym tempo jest dość sennie podkręcane. Rozpędzony „Bull Torpis” różni się zdecydowanie od bardziej ułożonego „Barefoot In The Head”, choć w przypadku tego drugiego nie można nie wspomnieć o fajnej – odegranej bardziej agresywniej w porównaniu do całości krążka – drugiej części kompozycji.
"The Black Chord" różni się od debiutu; tego luzu kompozycyjnego (i szaleństwa) z „The Weirding” troszkę wydawać się może, iż tutaj brakuje. Drugi krążek to formuła bardziej ułożona i uplastyczniona. Dla jednych zarzut, dla innych zaleta... Fakt pozostaje faktem, że Astra bije masę innych kapel na głowę.
Dlatego ich dalsze poczynania warto śledzić.