Był sobie taki zespół co Różowe Wróżki się zwał. Lubiły one powciągąć noskami to i owo (czyt. różne substancje rozweselające) oraz – przed wszystkim – głośno pogrywać tu i tam. Niestety w zaczarowanym lesie nikt nie za bardzo chciał ich słuchać, co dziwne gdyż w owych czasach również inne stworzonka tworzyły dźwięki na podobną modłę, na wysłuchanie których chętni się jakoś znajdowali. Na szczęście napatoczyły się strzygi, które w konarach najstarszego dębu w lesie miały tłocznię płyt i zaproponowali Wróżkom wydanie wpierw singla, a potem pierwszego krążka. Dzięki temu Pawełek Rudolf Czerwononosy i jego gawiedź pozostawiła po sobie ślad...
Żarty jednak na bok. Pink Fairies – nie wiedzieć czemu – świata nie zawojowali. Dziwne, bo muzykę grali świetną. Jednak od początku...
Zaczęło się od zespołu The Deviants w której prym dzierżył samozwańczy lider Mick Farran, który bratał się z byłym pałkerem The Pretty Things – Twinkiem. Skład się zmianiał na tyle często, że w pewnym momencie chyba nawet sami muzycy nie wiedzieli z kim przyjdzie im grać na próbach. Farran w końcu dostał kopa, skład się skrtystalizował, a nazwa została zmieniona na Pink Fairies. Panowie zaczęli się bujać wokół bohemy londyńskiego Landbroke Grove, gdzie skumali się z Brockiem i bracią hawkwindową (panowie często zresztą razem spontanicznie pogrywali pod nazwą Pinkwind). Tam też wypatrzyły ich garnitury z Polydoru i po umiarkowanym sukcesie singla „The Snake”/”Do It”*, zapronowali nagranie całej płyty.
„Neverneverland” cenię bardzo wysoko. Kolejne dwie pozycje też nie były złe („What a Buch Of Sweeties”, „Kings Of Oblivion”), jednak to właśnie debiut Wróżek jakoś najbardziej do mnie przemawia.
Mamy tutaj do czynienia z prostą i niespecjalnie wyszukaną odmianą psychodelii; żadnych kosmicznych odlotów rodem z Hawkwind, tylko przyziemnie i dość bezkompromisowane granie. Nie brakuje oczywiście rozimprowizowanych i rozbudowanych partii (głównie gitarowych).
Zaczyna się od „Do It” w którym akustyczny wstęp jest dość zwodniczy, gdyż całość wypełnia konkretne, ostre i drapieżne granie. Podobnego zmiłuj się nie ma również w „Say You Love Me”, czy nieco zbyt topornym „Teenage Rebel”.
Urozmaiceń jest kilka; takie „Heavenly Man” snuje się balladowato na nieco floydowe podobieństwo. Podobną przyjemną sennością ujmuje „War Girl”. Z kolei „Never Never Land” brzmi z początku nieco beatlesowo, na szczęście z każdą minutą nabierając bardziej autentycznego charakteru z finałem w postaci fajnych wariacji gitarowych Rudolpha. „Track One, Side Two” brzmi z kolei niezwykle mroczne na początku, by przejść w świetne gitarowe jazgoty w drugiej części kompozycji.
„Uncle Harry’s Last Freakout” zasługuje na osobną wzmiankę, nie tylko ze względu, iż jest najdłuższym w zestawie, lecz dlatego że jest po prostu najlepszym. Nie oszukujmy, jest to muzyczna jatka na całego, gdyż mamy tutaj i rozpędzone tempo i przede wszystkim popisy gitarowe Rudolpha, umiejętnie balansującego w swoich partiach między hard-rockowym, a bardziej klimatycznym, psychodelicznym graniem.
„Neverneverland” jest perełką i absolutnym skarbem. Muzyka niezwykle żywiołowa - niekoniecznie oryginalna, ale – powalająca swoim wykonaniem w którym drzemie i autentyczność i wirtuozeria i szczera spontaniczność. Z jednej strony doprawdy trudno wyjaśnić dlaczego jednym powodziło się bardziej niż innym w tamtych czasach, choć z drugiej może i lepiej, że w przypadku Pink Fairies tak sie stało; dzięki temu zespół do dnia dzisiejszego ma status kultowego. A to ważniejsze niż wysokie miejsce na listach Billboardu...
*”The Snake” został pominięty przy redagowaniu „Neverneverland” i ukazał się jako bonus do kompaktowego wznowienia płyty z 2002 roku.