Nigdy nie byłem wielkim fanem Mike + The Mechanics. Wiadomo, lżejsza, bardziej pop – rockowa materia. Zainteresowanie jakieś zawsze było, bo to przecież kapela samego Mike’a Rutherforda z Genesis. A i trudno było nie usłyszeć w stacjach radiowych, czy w telewizji takich numerów jak Silent Running, Nobody's Perfect, The Living Years, czy Over My Shoulder. A jednak… w zasadzie zawsze podchodziłem do nich bez wielkiego ciśnienia. Do ubiegłego roku, kiedy to muzycy po raz pierwszy odwiedzili Polskę i dali koncert w Dolinie Charlotty w ramach Festiwalu Legend Rocka. I to dali koncert bardzo piękny, z ładną setlistą, dramaturgią, emocjami i do tego w niezwykłych okolicznościach przyrody, czego doświadczyłem osobiście w malowniczo położonym amfiteatrze.
Dlatego z dużym zaciekawieniem przyjąłem ich pierwszy od sześciu lat album, który swoją premierę miał nieco ponad dwa tygodnie temu. Album, który absolutnie nie rozczarowuje. Oczywiście, że to już nieco inny zespół i… może nie te osobowości. Zamiast Paula Carracka i Paula Younga mamy na wokalu Andrew Roachforda i Tima Howara (zresztą nie pierwszy raz na wydawnictwie Mechaników). Z drugiej strony na gitarze gra Anthony Drennan, którego miałem okazję oglądać na żywo już w 1998 roku podczas koncertu Genesis w Katowicach w ramach Calling All Stations Tour.
Nieważne. Bo na Let Me Fly zespół jest taki, jakiego fani lubią i cenią od lat. Melodyjny, przebojowy ale jednocześnie stylowy. I choć może i mocno popowy, nie ociera się o muzyczny banał i kicz. Na albumie znajdziemy dwanaście dobrze skomponowanych piosenek, świetnie zaśpiewanych i solidnie wyprodukowanych. Muzycy tak go ułożyli, że kompozycje balladowe oraz te żywsze, bardziej energetyczne, wybrzmiewają praktycznie na przemian. Zaskakuje tylko, że zaczynają od tytułowej ballady (fakt, że wyjątkowej), zamiast od klasycznego openera, rozpędzonego i podkręconego wręcz taneczną rytmiką, Are You Ready. Obie kompozycje wybrzmiały przedpremierowo podczas wspomnianego polskiego koncertu w lipcu ubiegłego roku. Wyróżnić też warto przeuroczy i nostalgiczny Don't Know What Came Over Me, mój albumowy faworyt. Ale takich rzeczy, potrafiących rozbujać na koncercie fajnym rytmem i nośnym refrenem, czy wprowadzić w nastrojowy klimat, jest tu więcej. Bo to zgrabna, pop rockowa i bardzo stylowa płyta.
Można się zresztą będzie o tym przekonać już niebawem, bowiem 3 września tego roku artyści po raz drugi odwiedzą nasz kraj dając koncert w Krakowie.