Aerosmith to bez wątpienia amerykański fenomen. Jest to bowiem zespół, który nie grzeszył ani oryginalnością, ani wyrafinowaniem, jednakże zapewnił sobie stałe miejsce w popkulturze za Oceanem. Prawda jest taka, że sukces panowie zawdzięczają zapewne nie tylko samej muzyce, lecz chyba przed wszystkim otoczce towarzyszącej zespołowi. Ot, tacy typowi przedstawiciele sloganu sex, drugs and rock’n’roll.
Pewniem mój znajomy stwierdził kiedyś, że Aerosmith to tylko szczena Tylera i klata Perry’ego. Może i rzeczywiście nic bardziej mylnego, jednakże przyznać należy, iż nawet jeśli tak było, to na tych zaledwie dwóch atrybutach zarobili całkiem niezłą kasę. No i poużywali sobie w życiu.
Poza tym (nie wiem czy Wam, ale niżej podpisanemu) muzyka kapeli jakoś ściśle wiąże się kinematografią. Nie mam jednak na myśli pięknej białogłowy, którą wokalista Aerosmith spłodził (a która uraczyła nas swoją urodą zwłaszcza w postaci Arweny w trylogii "Władca Pierścieni"). lecz całą masę pomysłowych i krzykliwych teledysków oraz kilka filmów w których to kawałki Aerosmith się pojawiały („Armageddon” i towarzyszące mu „I Don’t Want To Miss A Thing” jest chyba najbardziej znane) z których to – osobiście dla mnie przynajmniej – zdecydowanie się wyróżnia komedia „We Are The Millers”, uraczona sceną w której Jennifer Aniston niezwykle zmysłowo robiera się przez bandziorem Pablo Chaconem w przy dźwiękach „Sweet Emotion”...
Do tego wszystkiego dodałbym kilka całkiem przyzwoitych płyt; jak już wspomniałem niespecjalnie wybitnych, prostych, przebojowych, ale skutecznie trafiających w gusta słuchaczy.
Zespół odnosił sukcesy niemal od samego pocztąku; pierwsze dwie płyty sprzedawały się dobrze, kolejne dwie wywindowały zespół na szczyt. Potem przesyt sławą i używkami do tego liczne konflikty (Tyler: swego czasu ja i Joe tłukliśmy się tak często, że przypominaliśmy dwie małpy zamknięte w klatce, obrzucające się nawzajem gównem) doprowadziły do rozłamu tudzież zapaści artystycznej i komercyjnej zespołu. Potem na szczęście panowie się pogodzili (odstawienie wódy i prochów na pewno w tym pomogło) i zaczęli pracować nad odbudową wizerunku. O ile jeszcze słynna kolaboracja z Run DMC była niczym więcej niż desperacką deską ratunku (która de facto przypomniała szerszej publice o czymś takim jak Aerosmith) o tyle kolejne albumy wydane w drugiej połowie lat 80-tych i na początku 90-tych był nokautującym powrotem dawnych gwiazd na szczyty list przebojów.
Wracając do lat 70-tych; płyty numer 3 i 4 w dyskografii kapeki, czyli „Toys In The Attic” i „Rocks” to absolutne klasyki zespołu z tamtego okresu.
„Rocks” to przede wszystkim konkretne rockowe granie, nie za szybkie, nie za głośne, ale wpadające w ucho.
Zaczyna się od „Back In The Saddle” – troszkę stones’owy, lecz miły i konretny hicior, troszkę niedoeceniany na tle masy innych, którymi Aerosmith uraczali nas przez lata. Potem mamy lekko marszowy i leniwy „Last Child” z fajnym luzackim śpiewem Tylera oraz miło rozpędzony „Rats In The Cellar”. Według mnie troszkę coś się zacina przy „Combination”. Może nie tyle, że tu całość jakoś konkretnie kuleje, lecz ten kawałek wypada niezwykle blado na tle kilku poprzednich. To już lepiej sprawa wygląda w ciekawie bujającym się „Sick As A Dog” ze świetnym partiami gitary.
Konkretnym wymiataczem jest natomiast „Nobody’s Fault” z mrocznym gitarowym motywem i mocnym śpiewem Tylera. Zresztą cały kwintet pracuje tutaj jak dobrze naoliwiona machina, gdyż i sekcja rytmiczna fajnie podciąga całość i zarówno Perry jak i Whitford fajnie się nazwajzem uzupełniają.
„Get The Lead Out” oraz „Lick And A Promise” to już z kolei takie granie bardziej przyziemnie, by nie rzecz, że momentami lekko prześmiewcze.
Całość wieńczy „Home Tonight”, będące taka lekko poddramatyzowaną balladowatością z - nie do końca naturalnym - śpiewem Tylera, ale za to ze świetnymi popisami Tylera oraz umiejętnie podkręconym tempem w końcówce, skutecznie zacierającymi lekkie niedostatki początku kompozycji.
Jednakże pomimo pewnych mankamentów, „Rocks” jest klasykiem konkretnego rockowego grania na model amerykański. Świetne gitarowe rzemiosło, ekspresyjny wokal, do tego chwytliwe i zapadające w pamięć motywy przewodnie poszczególych numerów sprawiają, że każdy fan mocniejszych brzmień generalnie narzekać nie powienien.
Zresztą ktoś kiedyś stwierdził, że „jeśli dorastałeś w Stanach w latach 70-tych i kręciły cię dziewczyny i muzyka to nie mogłeś nie lubić Aerosmith”.
Powyższa sentecja jest chyba najlepszą esencją podsumowującą twórczość kapeli Tylera i Perry’ego.