Podróż dookoła Słońca.
Część ósma.
Od początku swego istnienia muzycy Grateful Dead czuli się na scenie jak ryba w wodzie.
Nic więc dziwnego, że kolejna już siódma płyta jest wydawnictwem koncertowym i zawiera nagrania z początków lat siedemdziesiątych. Dużo się zmieniło w muzyce zespołu od wydania „Live Dead”, a raptem minęły tylko dwa lata. Świadczy to niewątpliwie o twórczym rozwoju grupy i pokazaniu całej rzeszy fanom, że te znane i lubiane studyjne numery na koncertach nabierają drugiego życia.
Nowe brzmienie zespołu w studio ujawniło się również na koncertach. Jest ono bardziej klarowne, przejrzyste i czyste.
Kolejna płyta zespołu wydana została w 1971 roku i nosi tytuł „Grateful Dead” a w odróżnieniu od debiutu najczęściej dodaje się „Skull & Roses” od frontowego rysunku okładki , na którym znajduje się czaszka i róże. Zawiera nagrania koncertowe zarejestrowane na przełomie marca i kwietnia tamtego roku. Na winylu ukazała się jako podwójny album.
Ciekawy jest wybór utworów. Zaczynamy od sztandarowej kompozycji Garcii i Huntera „Bertha” , która już od pierwszych taktów płynnie sobie leciutko i wciąga nas łagodnie w morze dźwięków otaczające nasze uszy. I tak jest z kolejnymi utworami. Wielki przebój Haggarda „Mama Tried” , utrzymany w klimacie bluesa „Big Railroad Blues” czy też country westernowy „Me and My Uncle” czynią ten album bardzo spójny. Trudno zauważyć, że są to nagrania z różnych koncertów.
Klimatem jest radosne granie nie pozbawione ładnych, przejrzystych gitarowych wypadów, czującego feeling lidera. Wokalnie również muzycy są w najwyższej formie a na pierwszy plan wysuwa się głos Boba Weira. Szczególnie w piosence Kristofersona „Me & Bobby McGee” zaśpiewanej bardzo wolno i spokojnie co odróżnia ten utwór od wykonań innych artystów. Wypełniający drugą stronę osiemnastominutowy „The Other One” oddaje nam ducha drugiej płyty zespołu „Anthem Of the Sun”. Zaczynający się od sola na perkusji , przechodzi następnie w wydłużone improwizacje, które powodują , że mogę słuchać gry Jerry’ego i jego kolegów przez cały czas. Ciekawym utworem jest „Wharf Rat” powoli pojawiający się znikąd tworzy atmosferę nostalgii i idealnego spokoju, by podobnie jak się zaczyna tak i zniknąć niepostrzeżenie.
Ale te prawie dziewięć minut robi wspaniałe wrażenie i jest niezwykłe. A na zakończenie płyty mamy potężnie rozbujane i zagrane z niesamowitą werwą dwa standardy: „Not Fade Away” i zaaranżowany na nowo przez muzyków „Goin’ Down The Road Feeling Bad”.
W roku wydania płyty muzycy Grateful Dead borykali się z problemami natury osobistej. Matka Garcii zginęła w wypadku samochodowym, również w rodzinie Phila Lesha pojawiła się śmierć, Pigpen zaczął mieć bardzo poważne problemy ze zdrowiem, chudł coraz bardziej i więcej używał alkoholu, a Hart popadł w depresję i odszedł z grupy gdy dowiedział się , że jego ojciec zdefraudował pieniądze zespołu.
Pomimo tych przykrych wydarzeń muzyka na płycie tchnie radością, optymizmem i zachęca do ponownego przesłuchania. Do czego i Was namawiam.