ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Marillion  ─ F E A R w serwisie ArtRock.pl

Marillion — F E A R

 
wydawnictwo: earMUSIC 2016
 
1. El Dorado (I) Long-Shadowed Sun
2. El Dorado (II) The Gold
3. El Dorado (III) Demolished Lives
4. El Dorado (IV) F E A R
5. El Dorado (V) The Grandchildren of Apes
6. Living in F E A R
7. The Leavers (I) Wake Up In Music
8. The Leavers (II) The Remainers
9. The Leavers (III) Vapour Trails in the Sky
10. The Leavers (IV) The Jumble of Days
11. The Leavers (V) One Tonight
12. White Paper
13. The New Kings (I) F*** Everyone and Run
14. The New Kings (II) Russia's Locked Doors
15. The New Kings (III) A Scary Sky
16. The New Kings (IV) Why is Nothing Ever True?
17. The Leavers (VI) Tomorrow's New Country
 
skład:
Steve Hogarth - vocals
Steve Rothery - guitars
Mark Kelly - keyboards
Pete Trewavas - bass
Ian Mosley - drums, percussion
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,17
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,4
Dobra, godna uwagi produkcja.
,12
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,12
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,34
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,48
Arcydzieło.
,61

Łącznie 193, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
11.11.2016
(Recenzent)

Marillion — F E A R

Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej…

…rzecze Kohelet. Raduj się człecze, bo to co pamiętamy, te okruchy życia z jakich się składamy - to wszystko przepadnie. Nic nie pozostanie, jedynie pustka po słowie, które było naszym imieniem.

Miliardy ludzkich istnień nie są nawet statystyką. Tzn. są, i owszem, ale tylko wtedy, gdy składają się na jakieś zdarzenie tragiczne w swoim wyrazie. Byłem ofiarą katastrofy… - i nagle okazuje się, że zniknięcie na zawsze z tego świata jest ciut bardziej zauważalne, aniżeli powolne dogasanie w cichej desperacji. Reszta jest li-tylko szelestem liści jesienią, czy kroplami deszczu na szybie samochodu. Lub mniej romantycznie - owadem, którego resztki z tejże szyby właśnie ścierają wycieraczki Wielkiego Demiurga. Ot, taka prawda. 

Poza tym nieokreślonym zbiorem ludzkich dusz (a załóżmy na chwilę, że jesteśmy czymś więcej, niż zbiorem płynów i procesów chemicznych) są oczywiście postacie z innego świata. Ci… jak to mawiał swego czasu Fajans: „the bleedeng hearts and the artists”, którym udało się uniknąć losu wspomnianych miliardów. Choć, bądźmy realistami, wszak i oni trwać będą jedynie kilka chwil dłużej, niż Ty czy ja.

Wyczytałem gdzieś onegdaj, że serca artystów krwawią… dla własnej próżności. Wygodniej byłoby powiedzieć, że dla nas, ale to przecież nieprawda. Potrzeba wyrzucenia z siebie emocji spoczywa prawie w każdym człowieku. Różni nas jedynie poziom z jakim to czynimy. Siła krzyku i determinacja. Te zapomniane, starte przez podmuch pędzącego czasu truchła miliardów istnień nie miały ani tej konsekwencji, ani samozaparcia, ani nieustępliwości. Więc zniknęły(śmy) w krótkiej historii czasu, jaki człowiekowi dotąd był dany do wykorzystania. I znikać będziemy, a pozostanie tylko głos tych, którym udało się przebić ponad szum ziemskiej wegetacji. Jak? Ano z pomocą niech nam przyjdzie ulubiony w tym serwisie (acz pewnie coraz bardziej też już zapomniany, bo miast muzykowania wziął się za uprawianie ogrodu i takie tam rzeczy) wokalista pewnej brytyjskiej grupy.  Napisał on kiedyś niezwykle ważny tekst: Raw meat… for the balcony. Tekst o właśnie takiej wytrwałości i zdecydowaniu. Pieśń o niezłomności i poświęceniu. Przypomnijmy go sobie, bo pasuje tu jak ulał.

Lecz jeśli ten wóz odjedzie do innych miejsc

A ci w garniturach, którzy piją wino, nie polubią moich piosenek

Choć będę grał do pustych stolików

Aż opadnie kurtyna

Zawsze znajdę siłę, by dalej iść!

Otóż to! Zawsze odnajdę siłę, by dalej iść! Z takim wyzwaniem mierzymy się my, zwyczajni śmiertelnicy na drodze ku zimnej pustej reszcie i w ten sam młyn ludzkiego żywota wpadają oni, artyści o krwawiących sercach. I krzyczą te swoje przesłanie licząc, że my nagle odnajdziemy sens w tych słowach, obrazach i dźwiękach. Że ich rzeczywistość stanie się naszą. Że - jak chce tego poeta - zbudują sobie pomnik trwalszy, niż ze spiżu. Exegi monumentum. Pełnia szczęścia. Idylla.

Takoż byłoby, gdyby ten świat był idealny. Ale ów zespół, którego tyczy się niniejsza recenzja już w ubiegłym stuleciu (ha!, jak to brzmi!) zauważył, że… żyjemy w świecie, w którym pięknym rzeczom nadawane są marne imiona, […] na piękne rzeczy nie spogląda się dwa razy, a tylko niebiosa wiedzą, że wszystko co nazywamy pięknem jest tylko kolejnym produktem na sprzedaż… Nie ma więc najmniejszej szansy, by to co prawdziwie piękne i ponadczasowe przebiło się przez ścianę zbudowaną ze słupków sprzedaży, raportów dla zarządu i ponurego wzroku księgowego, który ostatecznie jest ojcem wszystkich klęsk. Nie ma. Acz… ponoć człowiek właśnie dlatego ma wolną wolę, by próbować w nieskończoność, prawda?

I tak dochodzimy do najnowszego albumu zespołu Marillion. Grupy, która, wydawałoby się to oczywiste, zagrała już wszystko, co chciała i powinna. Znakomitych utworów odnajdziemy u nich bez liku, a niektóre z nich osiągnęły poziom absolutu, niosąc w sobie ten niepodważalny dreszcz i namiętność zarazem. Jak przystało na takich „wymiataczy”  mają w repertuarze kawałki krótkie, melodyjne i przebojowe zarazem, ale też potrafią - koniec końców tegoż wszak od nich wymagamy - rozwinąć skrzydła budując wielowątkowe, nastrojowe kompozycje, ku naszej radości a na pohybel światu, który wymaga by było szybko, szablonowo i bez zbędnych emocji. Marillion, jeszcze przez niektórych traktowany linią podziału na tamten i ten, nagrał właśnie album, który… no właśnie - jak tu opisać dzieło wymykające się wszelkim szufladkom? Może będzie łatwiej, jak oddamy im głos na początek:

I remember..

The enchanted English walled garden

Days of summer air and honey-suckled nights

Ano, też pamiętam - niestety jestem już w takim wieku - że pamiętam zupełnie inny świat i, co najsmutniejsze, zaczynam porównywać owo zamierzchłe, pokryte patyną wspomnienie z dniem dzisiejszym. Widzę, że człowiek się zestarzał, a ideały wyblakły i zostały zepchnięte gdzieś pomiędzy obowiązek a powinność. A rzeczywistość zrobiła się jeszcze bardziej okropna, niżeli wydawała nam się pół wieku temu. Dlaczego? Och, oczywiście, że znam odpowiedź, ale… czyż nie lepiej wsłuchać się w słowa wyśpiewywane przez Steve’a Hogartha w El Dorado.

The gold stops us

The gold always did

The gold took more lives than Uranium

Than Plutonium. Pandemonium.

The Gold!

Oto, gdzie jesteśmy! Miłość na placu zabaw zszarzała, a kreślenie serc na murze zastąpiły gorzkie spostrzeżenia dorosłego człowieka. Oto jak w kilka minut dorośliśmy do XXI stulecia. Gdzie ta Kayleigh? Gdzie Lawendy Błękitne? Gdzie zatonęła Candy? W których hotelowych rozrywkach rozpłynęło się nasze życie? Parafrazując pytanie poety: dokąd nas to zaprowadziło? Cóż - powiem wprost. Do najnowszego dzieła zespołu Marillion. Albumu idealnego. Przemyślanego i zabójczo wieloznacznego. Jednego z tych dzieł, które - jeśli oceniono je w 3 minuty - to znaczy, że najpewniej nie poświęcono mu wystarczającej uwagi. Wiem, że do końca tej dziesięciolatki pozostało jeszcze kilka lat, ale FEAR - cóż za znakomity pomysł na wieloznaczność tytułu - okazać się może jedną z najważniejszych płyt pierwszej połowy XXI wieku.

F.E.A.R.

Fuck Everyone And Run. Oczywiście prezentowane w tej naszej chorej rzeczywistości z wygwiazdkowanym pierwszym słowem, bo… tak trzeba. Prawda, że dziwne. Czyżby nagle okazało się, że tu, na tym padole, na którym podobno wszystko jest sztuką ktoś jeszcze udaje, że zachowuje pozory? A może to świadome mizdrzenie się do odbiorcy, swoiste puszczenie oka, bo w końcu od starszych panów wymaga się jakby większej stateczności? Wyczucia i opamiętania? Tak jakby to jedno słowo, napisane w całości, mogło jeszcze cokolwiek zmienić…

Nie-nie, niczego nie zmieni. Nie spowoduje ani jakiegoś żywszego zainteresowania mediów, ani nie przyciągnie do dzieła osób spragnionych nowej muzyki. Media bowiem tradycyjnie już mają dla takich pozbawionych wyuzdania i nachalności artystów zainteresowanie na poziomie sekundowym. Nie rozebrał się na scenie, nie sprał żony albo nawet lepiej dziecka lub fana na koncercie - nuda. Z obowiązku odnotujmy, ale… przykro nam chłopaki, świat pędzi do przodu, a czym charakteryzuje się ten rock progresywny? Wasz album jest znakomity, ruszacie za chwilę w trasę… eeee… zagracie Kayleigh? Ech…

F.E.A.R. to artrock w klasycznym wydaniu. Wszystkie elementy, które z danym kierunkiem kojarzymy w tych pięciu, a właściwiej - w sześciu utworach występują. Długie partie instrumentalne, imitujące orkiestrę symfoniczną, solowe występy instrumentalistów. To, jakkolwiek nie zaklinalibyśmy rzeczywistości - powrót grupy do korzeni. Do tego sposobu komponowania, jaki jest wyznacznikiem wyjątkowości tych słynnych pierwszych czterech albumów z lat osiemdziesiątych. Ba, ma praktycznie najlepsze cechy z nich wyciągnięte. A przy tym nie ma wad tych kompozycji, które po zmianie wokalisty, na początku lat dziewięćdziesiątych, Marillion nagrali. F.E.A.R. jest o klasę lepsze niż Brave, jest lepsze od wszystkiego, co kiedykolwiek ten zespół stworzył. Dlaczego? Bo zawiera utwory, które nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę fragmentów dziecięcej wydzieranki. Wszystkie części albumowych „długasów” pasują do siebie, niczym poskładane ręką artysty witraże. Błyszczą w świetle dokonań z lat poprzednich i to w sposób wręcz niepodważalny.

Zadziwiające, że na tym etapie kariery, i to bądźmy szczerzy drogi artystycznej niespecjalnie łatwej, można było stworzyć dzieło tak wybitne. Zazwyczaj bowiem dzieje się tak na początku, gdy w artystach drzemie jeszcze ta odrobina naiwności i buntu zarazem. A tu proszę - jaka niespodzianka. Oto Marillion stworzyli muzykę, która z jednej strony ma w sobie radość młodzieńczej fascynacji, a z drugiej przepięknie korzysta z doświadczeń nabytych w tysiącach sal koncertowych i milionach zagranych nut. F.E.A.R. zaś, wbrew obawom o wypalenie czy znużenie, na przekór rutynie przynosi nam kompozycje wręcz przesycone świeżością, a zarazem uzupełnione profesjonalizmem i perfekcją. Tu nie ma przypadkowości, każdy element jest przemyślany i zupełny. Jak choćby brzmienie klawiszy Marka Kelly, tak delikatne i nienachalne, a chwilami wręcz obcesowo surowe, że pozwala słuchaczowi nacieszyć się harmonicznym brzmieniem całego zespołu. Tu nie ma olejnej farby, która przykryłaby kreślone w dawnych czasach rękoma artystów freski. Nie ma zawiesistego sosu syntezatorów, spychających resztę instrumentów na kraniec słyszalności, jak to się dzieje na tysiącu albumów innych wykonawców, próbujących swych sił w podobnym gatunku. I dobrze, bo dzięki temu właśnie akustyczna gitara Rothery’ego w El Dorado brzmi tak wyraziście, a głosu wokalisty nie przykrywa żadna zasłona. Nadto F.E.A.R. to także subtelne brzmienie basu Pete’a i oszczędna gra Iana - prawdziwy wzorzec doskonały sekcji rytmicznej, który powstać mógł jedynie dzięki wielu godzinom wspólnego grania. I to cieszy.

Gdybym miał „Fuck Everyone And Run” opisać jednym słowem, byłaby to „perfekcja”. Album jest dla mnie zupełny. Tak pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Steve Hogarth postarał się o to, by Marillion w XXI wieku zabrzmiało godnie, pisząc te mądre, choć nie mentorskie, przemyślane, acz nie nachalne teksty. Ale o tym byłem przekonany już praktycznie z chwilą ujawnienia w sieci pierwszego nagrania z albumu.  The New Kings pozwalało mieć nadzieję, że zespół podąża drogą ku wybitnej płycie. Pozostawało oczywiście oczekiwanie, czy aby sprostają wymaganiom. Czy kolejne utwory z płyty nie będą odstawały od reszty. I, alleluja, nic z tych rzeczy. Każdy kawałek z F.E.A.R. to wyjątkowa kompozycja, zawierająca z jednej strony elementy właściwe tej muzyce, a zarazem świeże i doskonale zaaranżowane. Perfekcja.

Najistotniejsze: album znakomicie brzmi. Wersja SACD, której słucham od kilku tygodni przygotowana została w sposób absolutnie wyborny. Wiem, w dobie muzyki z komórek, internetowych serwisów i tego typu rzeczy moje podejście jawi się z lekka anachronizmem. Ale… koniec końców zamiast wybrać się na wspinaczkę po górach też możemy sobie pooglądać obrazki na ekranie komputera. Natomiost F.E.A.R. wymaga od nas czegoś więcej, niż słuchania w samochodzie, na rowerze, w tramwaju lub metrze. Oczywiście, możesz sobie pójść ulicą i nucić pod nosem Why is nothing ever true? tudzież we are the leavers… ale prawdziwie da się docenić najnowsze dzieło Marillion tylko wtedy, gdy poświęcimy mu więcej, aniżeli tło naszego czasu. Gdy odetniemy blichtr społecznościowego obnażania się i wsłuchamy się to, co Brytyjczycy mają nam do powiedzenia. A mają i to sporo. Zagłębcie się w tej muzyce, bo warto.

Piękny, przemyślany i niezwykle mądry album. W życiu nie myślałem, że coś takiego napiszę. Najlepsza płyta Marillion w historii.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.