Publika była z reguły zaćpana. (W Holandii – zawsze.)
W latach 90. z płytami koncertowymi King Crimson było krucho. Jedynymi w miarę uchwytnymi pozycjami były te z I połowy dekady, nagrane przez Podwójne Trio. „Earthbound” i „USA” nie miały reedycji CD (co ciekawe, ta druga była dostępna na kasecie), zdobycie winyli proste nie było, pozostawały trudne do zdobycia bootlegi (głównie różne wydania Plumpton z 1969 plus trochę z aktualnej trasy)… Wydane na „Frame By Frame” wybrane nagrania na żywo z różnych składów jedynie podkręcały apetyt, a „The Great Deceiver”… oj, łatwiej było chyba znaleźć Świętego Graala, niż ten zestaw, jeśli gdzieś tam na giełdzie płytowej wypływały pojedyncze sztuki, to z reguły za horrendalne sumy (i ludzie płacili). Była co prawda piracka kasetowa edycja, ale zdobycie jej też łatwe nie było (do tego piraci pocięli całość, wywalając powtarzające się fragmenty…) Ukazanie się „Epitaph” to był znaczący krok do przodu, a potem ukazał się na płytach słynny koncert z Amsterdamu z 23 listopada 1973 (zresztą też mocno bootlegowany, jako że była transmisja radiowa). Parę fragmentów wcześniej ukazało się na „Starless And Bible Black”, teraz dostaliśmy (prawie) całość. Dobrze brzmiącą (jest surowo, ostro, ale czytelnie), do tego zaopatrzoną w grubą książeczkę ze wspomnieniami muzyków (Fripp: Praca w King Crimson była jak wymyślanie koła na nowo. Z poszczególnymi kołami kręcącymi się w różnych kierunkach, a moim dodatkowo działającym przeciw grawitacji) i ekipy technicznej.
Jak na Crimsonów w składzie z Crossem i Wettonem, to trochę nietypowy koncert. Przyzwyczailiśmy się, że „Easy Money” było punktem wyjścia do mniej lub bardziej rozbudowanej improwizacji, a tu nie – otwiera całość (na płycie; na koncercie zaczynało się od Eno z taśmy i „Larks’ Tongues In Aspic Part 1”, ale jakoś się nie udało tego nagrać), a potem zamiast swobodnego popisu dostajemy „Lament” i „Book Of Saturday”. Nie to, żeby panowie sobie na scenie nie poszaleli – mamy tu znane już „Starless And Bible Black” (ponoć pozbawione studyjnych korekt z albumu studyjnego, ale różnic nie słychać, a w pewnym momencie Cross zmienia instrumenty trochę za szybko, więc pewne drobne cięcia niestety chyba pozostały) i „Trio” oraz wcześniej nie wydane „The Fright Watch” – kanciaste, awangardowe, hałaśliwe, rzeczywiście nieźle straszące słuchacza. Pięknie wyłania się z niego „The Talking Drum” (tu miałem przez pewien czas zagwozdkę. Jakoś w połowie lat 90. kupiłem książeczkę o KC z rockserwisowej serii „Dyskografie”, gdzie – powielając błąd z książeczki do „Frame By Frame” – podano, że „Drum” w Amsterdamie trwał 29 minut. Ostrzyłem sobie ząbki na półgodzinny popis, a tu się okazało, że raptem sześć i pół minuty…) Swoją drogą te improwizacje to pokaz, jak niesamowicie wszechstronnym zespołem na scenie był King Crimson ery Wettona i Bruforda – z jednej strony luźne, zupełnie otwarte, ocierające się o atonalność granie, z drugiej odlot równie hałaśliwy i zgrzytliwy, ale oparty na całkiem zgrabnej, stworzonej na poczekaniu linii melodycznej i klarownie rozwijający się aż do kulminacji („Starless…”), z trzeciej „Trio” – delikatne, eteryczne, elegijne. W zgodnej opinii pozostałej trójki, najważniejszym muzykiem i kompozytorem w „Trio” był Bill Bruford, który, słysząc, co koledzy grają, w pewnym momencie wyszedł zza zestawu perkusyjnego i usiadł obok, coby go nie kusiło.
Co poza tym? Świetnie, czadowo zagrane „Easy Money” i „Lament”. Porcja delikatniejszego, balladowego grania w „Book Of Saturday”. Bardzo fajnie (acz trochę gorzej niż na „USA”) zagrane „Exiles”. Wydane potem na płycie „Starless And Bible Black” „Fracture” (też bez późniejszych studyjnych dogrywek; nie ma np. finałowego wystrzału na gongu) i „The Night Watch” (w którym Crossowi zacina się melotron; jaką dokładnie część „Nocnego rontu” wykorzystano potem na płycie studyjnej, tego do dziś nie wiadomo na pewno – jedni podają, że sam wstęp, a resztę nagrano na nowo, inni, że jedynie partię melotronu dograno potem – w książeczce mamy jedynie „the bulk of ‘The Night Watch’”). No i potężny finał – pięknie rozwijający się „The Talking Drum”, czadowo zagrane „Larks’… Part 2” i na bis „21st Century Schizoid Man”. Potem już tylko Eno z taśmy…
W roku 1997 to była rewelacja co się zowie – prawie pełny, świetny koncert King Crimson AD 1973 na łatwo dostępnym albumie, kosztującym tyle, że można było postawić go na półce bez konieczności oddawania nerki w zastaw – w pewnym stopniu także dlatego, że był to taki trochę ersatz-Deceiver. Teraz, gdy pojawiło się nowe wydanie tak „USA”, jak i „Great Deceiver” oraz sporo koncertowych płyt z lat 1973-74, „The Night Watch”… broni się bardzo dobrze. Mimo rozmaitych problemów (blok twórczy, zniechęcenie machinacjami przemysłu muzycznego zwłaszcza u Frippa, zmęczenie materiału, tarcia personalne – po odejściu Jamiego Muira Cross czuł się coraz bardziej spychany na margines przez coraz agresywniej grającą resztę) King Crimson w Amsterdamie wypadł doskonale. Prawie półtoragodzinna uczta dla miłośników Frippa i jego zespołu i dla każdego, kto lubi takie zakręcone, rozimprowizowane granie.