Praktycznie dwa tygodnie od premiery i równiutki miesiąc przed ich drugim występem w Polsce (muzycy wystąpią 11 czerwca w warszawskiej Progresji) czas najwyższy zająć się czwartym pełnowymiarowym albumem Brytyjczyków z Haken. Przyznam, że miotam się jak zwierzę w klatce w odniesieniu do powyższych faktów. No bo na pierwszych dwóch płytach jakoś nie zauważałem wyjątkowej wizjonerskości i awangardowości w ich wersji progresywnego metalu (a o tym dało się słyszeć). Jednak gdy nagrali świetny The Mountain wreszcie przyjechali do Polski, zagrali na Ino- Rocku i… kompletnie mnie rozczarowali.
Hmm… no i co teraz. Bo najnowszym krążkiem Affinity idą jeszcze poziom wyżej proponując muzykę nietuzinkową, nieszablonową i poszukującą w skostniałej progmetalowej szufladzie. Czy udźwigną ją na koncercie? Tym razem liczę, że tak i na ich kolejny występ czekam z niecierpliwością (i świadomością, że przepadną mi dwa mecze europejskiego futbolowego czempionatu:)).
Dobra, czas na nieco poważniejszy ton. Bo mamy na Affinity kawał trudnego i wymagającego grania, w którym muzycy zderzają mnóstwo, z pozoru nieprzystających do siebie, inspiracji. Zaczyna półtoraminutowe intro affinity.exe z dominującymi dźwiękami alfabetu Morse’a. Przy okazji, sam tytuł wspomnianego fragmentu, koncepcja graficzna wydania i choćby specjalnie przygotowana strona internetowa zespołu nawiązują do mocno już archaicznych systemów komputerowych… Analogicznie jest w muzyce. Tym razem grupa bardzo głęboko pochyliła się nad latami osiemdziesiątymi.
Ale zanim do nich dojdziemy, zauważmy właściwy „opener’, kapitalny, mocno matematycznie poszatkowany, ale żywy i atrakcyjny melodycznie Initiate. Po nim mamy pierwszy „gruby kaliber” tego krążka, ponad 9 – minutowy 1985. To w nim właśnie uderza, kiczowata wręcz, stylistyka lat osiemdziesiątych przejawiająca się w charakterystycznych, „plastikowo” brzmiących instrumentach klawiszowych i syntetycznej perkusji. Jednocześnie w tej samej kompozycji dostajemy i trochę djentu, skradającego się Toola i… ładniutkich harmonii wokalnych. W następnym Lapse faktycznie trochę przeholowali, zagęszczając go za mocno i pakując w niecałe pięć minut zdecydowanie za wiele. Jednak już w kolejnym The Architect, trwającym ponad kwadrans, dzieje się naprawdę ciekawie. Choćby ze względu na gościnny w nim udział Einara Solberga z Leprous! Co ciekawe, nie usłyszymy w nim pojedynku na „rockowe falsety” Einara z Rossem Jenningsem, który podobnie jak Norweg słynie z wysokiego wokalu, bowiem Solberg atakuje growlem. No a poza tym w utworze robi się na moment naprawdę Leprousowo, w tej bardziej ekstremalnej wersji. A są też chwile, gdzie gitarowe formy pachną Karmazynowo. Absolutnym kontrastem dla The Architect jest delikatny w porównaniu z nim Earthrise, w którym, bez dwóch zdań, słyszę… Camel z okolic Breathless! I choć The Endless Knot powraca do ciężkich riffów i permanentnej zabawy z niestandardową rytmiką, to jednak zamykający całość Bound By Gravity jest ładnym, nostalgicznym muzycznie zwieńczeniem całości. Albumu różnorodnego, wielowątkowego, może i chwilami przekombinowanego, niemniej odchodzącego od pewnej progmetalowej sztampy.