The Incredible String Band to taka swoista wizytówka nie tyle brytyjskiej sceny przełomu lat 60-tych i 70-tych co jej psychodelicznej odmiany; nietuzinkowej, trudniejszej w odbiorze i wyraźnie wyłamującej się z nieco skostniałej formuły wyspiarskiego folkloru. Formacja równie frapująca co nieco zapomniana i ostatecznie nie doceniona dostatecznie za kilka niezwykle intrygujących płyt wpisujących się na stałe w muzyczny kanon.
Poszukiwania historii kapeli należy zacząć w Edynburgu, w którym to Robin Williamson pogrywał z kumplem Clive’m Palmerem w miejscowych bambrowniach, szczególnie upodobując sobie Crown Pub w dzielnicy Leith. Tam dojrzał ich Joe Boyd pracujący jako scout dla Elektry i polecił szefostwu wytwórni. Kontrakt zostaje podpisany, jednak dopiero, gdy Boyd wyhaczył wyższe stanowisko w firmie. Jednocześnie skład rozszerza się o znaczącą postać w historii zespołu jaką bez wątpienia jest kolejny edynburczyk – Mike Heron, i jako trio The Incredible String Band wyruszają na podbój Londynu by nagrać pierwszą płytę, która ukazuje się na wiosnę 1966 roku. Z akcji promocyjnej nic nie wychodzi jako, że zespół wówczas szlag trafił; Palmer dołączył do bliżej nieznanej hippisowskiej sekty i udał się za nią do Afganistanu, a Williamson podążył za jakąś dziołchą do Maroka. Z braku lepszego zajęcia Heron bujał się między Edynburgiem, a Glasgow nie wiedząc za bardzo co z sobą zrobić. Sprawa zmieniła obrót, gdy Williamson pojawił się niespodzieanaie ponownie w Szkocji i wyciągnął dawnego kumpla na piwo. Okazało się, że idyllistyczny plan podróży Williamsona po północnej Afryce rozbił się o barierę najbardziej prozaiczą z możliwych – braku dalszych funduszy. Jednakże wyprawa nie okazała się całkiem bezowocna; Szkot przewiózł ze sobą kilka marokańskich odmian gitar akustycznych, które już wkrótce niezwykle ubarwią muzykę The Incredible String Band specyficznym smaczkiem.
Trzeci w dyskografii „The Hangman’s Beautiful Daughter” uważany jest za najbardziej eksperymentalny i (co najważniejsze) najlepszy album w dorobku formacji.
Już od otwierającego „Koeeoaddi There” czuć tę niezwykła mistykę począwszy od specyficznego śpiewu Williamsona (balansującego gdzieś na granicy fałszu), poprzez nieco chaotyczne zmiany tempa – niezwykłe jak na tę krótką, niespełna pięciominutową formę - na sitarowej otoczce skończywszy. Nieco prześmiewczego pastiszu słychać w „The Minotaur’s Song” (nota bene najbliższym tradycyjnemu brytyjskiemu folkorowi). Równie swojsko, lecz nieco poważniej jest w „Witches Hat”. Natomiast „A Very Cellular Song” jest już niezwykłą epopeją wprawdzie zdającą się być tworem posklejanym z nie do końca pasujących do siebie elementów (gdyż mamy tutaj zarówno piękny ‘klaskany’ fragment we wstępie, nieco renesansowy środek, czy delikatne niemal melorecytacje) to jednak całość pomimo pozornego chaosu i braku przejrzystości kompozycyjnej niezwykle uraczającą. Nieco dylanowo się robi w takim „Mercy I Cry City”, aby w „Three Is A Green Crwon” (z cudnym sitarem i niezwykle rozpędzonym i mroczym finałem), „Swift As The Wind” i „Waltz Of The New Moon” powiać nieco takim obłąkanym śpiewem mogącym się kojarzyć z „The Madcap Laughs” Syda Barretta. „The Water Song” znów wydaje się mieć bardziej anglosaski klimat, jednak efekty dźwiękowe brzmiące bardziej jak odgłosy z hydraulicznej fuszery, aniżeli z brytyjskich szumiących rzek znów nadają całości nie do końca poważnego charakteru. Wieńczący całość „Nightfall” to natomiast taka miła przygrywka do zapalenia zioła przed snem.
Przebrnąć przez całość łatwo nie jest. W końcu to prawie pięćdziesiąt minut takiego folkowego armageddonu. Jest sporo chaosu, brzdęków najróżniejszego rodzaju oraz niczym nieskrępowanego, niemal pijackiego pojękiwania. Jednakże całość ma swój niezykły klimat i ukrytą gdzieś spójność. Nawet jeśli melodie nie zapadają specjalnie pamięć to duch tamtych czasów jak najbardziej.
Co potem? Zaczęła się równia pohyła dla zespołu. O ile kolejny (podwójny) album „Wee Tam and the Big Huge” okazał się w miarę umiarkowanym sukcesem o tyle kolejne wydawnictwa list nie rozgrzały ani fanów, ani krytyków. Do tego doszło jeszcze fiasko na słynnym festiwalu Woodstock, za które muzycy Strings są sami sobie winni, gdyż planowo mieli wystąpić w pierwszy dzień imprezy zarezerowanej dla ‘artystów folkowych’. Ci jednak nie chcieli grać w deszczu i ich występ przełożono na dzień później, a ich ‘czas estradowy’ został wciśnięty między Keef Hartley Band, a Canned Heat tak więc kapele grające dość odległą gatunkowo muzykę od tego co prezentwali Williamson i Heron, przez co publika przyjęła ich (delikatnie powiedziawszy) bez specjalnego entuzjazmu. W międzyczasie skład się zaczął zmieniać i w połowie lat 70-tych panowie ostatecznie dali sobie spokój ze wspólnym muzykowaniem. Wprawdzie reaktywowali się w okolicach 1999 roku pogrywając razem przez kilka lat, jednakże od tamtego czasu słuch po nich zaginął.
Pozostało jednakże kilka ciekawych płyt, naprawdę wartych poznania. Tak więc chociażby dlatego warto o The Incredible String Band pamiętać.