Lata 80-te można lubić lub nie. Zarówno muzycznie jak i kinematograficznie. Rzecz gustu i subiektywnych odczuć.
Czemu filmowo? A, otóż dlatego, iż recenzję rzeczonej płyty zacząć należy od pewnego obrazu. Nie specjalnie wybitnego. Rzecz o dwóch gliniarzach wrobionych w zbrodnię (której oczywiście nie popełnili), uciekających z pierdla i walczących o oczyszczenie się z zarzutów naginając przy tym wszelkie granice prawa. Są strzelanki, pościgi, wybuchy, dialogi z humorem, sporo mordobicia, no i oczywiście szczęśliwe zakończenie w którym ci dobrzy skopią efektownie tyłki tym złym. „Tango & Cash” nie wyróżniał sie specjalnie niczym od innych tego typu komedii sensacyjnych tamtych czasów. No może poza faktem, że młodziutka Teri Hatcher fajnie gibie się tutaj na rurze... A gdzie w tym wszystkim Bad English? A mianowicie po ostatniej scenie wraz z pojawieniem się końcowych napisów rozbrzmiewa „Best Of What I Got”.
Debiut zespołu idealnie odzwierciedla tamtą dekadę za Wielką Wodą. Jest przebojowo, wesoło i na luzie.
Zresztą skład ekipy był sam z siebie gwarancją sukcesów. John Waite wybił się w formacji The Babys na tyle skutecznie by umieć naciągać kolejne wytwórnie na wydawanie całej masy solowych płyt. Ricky Phillips i Jonathan Cain też tam pogrywali. Ten drugi stamtąd przepisał się do Journey, którego głównym motorniczym był Neal Schon, a Deen Castronovo pałał się zajęciami tu i ówdzie (m.in. w Cacophony), nie zagrzewając jednak nigdzie specjalnie długo miejsca. Tak więc taki dobór personaliów sam z siebie gwarantował nośną muzykę na przyzwoitym poziomie.
Melodie (delikatnie powiedziawszy) mało wyszukane, ambitniejszego grania mniej niż kot napłakał, do tego badziewiakowe teksty na poziomie hitów z Disco Relaksu („muszą pracować cały dzień, aby kupować ci ładne rzeczy, bo jesteś taką śliczną dziewczyną” to tylko niektóre z mądrości życiowych wyśpiewywanych przez Johna Waite’a) to jednak jak się odrzuci wszelkie uprzedzenia do takiej prostej riffowej i fanfarowej muzyki to słuchając „Bad English” można przyjemnie spędzić kilka kwadransów życia.
Zresztą hitów jest tutaj przynajmniej kilka. Mamy tutaj wspomniany „Best Of What I Got”, są fajne oparte na gitarowych („Heaven Is A 4 Letter Word”, „Ready When You Are”, „Lay Down”) bądź klawiszowych („Tough Times Don’t Last”) partiach prowadzących utwory. Ciekawie brzmią balladowatości takie jak „When I See You Smile” (tytuł koszmarny, ale w sumie największy hit zespołu) „The Restless Ones” oraz nieco mocniejszy (i kto wie czy nie będący najjaśniejszym punktem wydawnictwa) „Possession” (nieco gorzej wypada natomiast nadwyraz tandetny „Price Of Love”). Bardziej tradycyjnie i nieco bluesowo brzmi „Rockin’ Horse” z gitarą balansującą gdzieś w okolicach Bad Company, a zamykający całość „Don’t Walk Away” to też niby spokojniejszy kawałek, ale brzmiący nieco inaczej niż te kilka podobych zawartych na tej płycie. Moim osobistym typem jest jednak „Forget Me Not” – nieco mroczniejszy i ostrzejszy niż pozostałe numery na krążku, zachwycający nie tylko linią melodyczną, ale przede wszystkim partiami gitarowymi Schona.
„Bad English” odniósł sukces niespecjalny w Europie i nawet znaczący w Ameryce (złoto i platyna w USA i Kanadzie). Drugi (jeszcz bardziej wygładzony) krażek kapeli („Backlash”) z kolei już raczej przepadł (wbicie się ledwo w szóstą, czy siódmą dziesiątkę najlepiej sprzedających się płytych w Stanach i Zjednoczonym Królestwie trudno uznać – w tym przypadku - za sukces), skutkując rozpadem grupy, która nigdy potem już się nie zebrała.
Pisałem to już kilka razy i napiszę to jeszcze raz: na rozrywkową płytę też trzeba mieć pomysł. Potencjał (i doświadczenie) jakim dysponował Bad English w tym zakresie (czyt. AOR-owy dream team) gwarantował porcję udanej prostej i przebojowej muzyki. Kto szuka miłego przerywnika i odstresowującego grania tudzież fajnego pokładu pod odkurzanie, obieranie ziemnianków bądź inne przyziemnie zajęcia, na pewno się nie zawiedzie.